Na premierę tego akurat filmu niektórzy z nas czekali z większymi niż to zwykle bywa emocjami. Zewsząd padało na jego temat wiele gorączkowych i sprzecznych opinii, a więc tym bardziej chciało się już wiedzieć jaki jest naprawdę ten ewenement w dziejach światowej kinematografii. I oto jest – „Pasja” Mela Gibsona rozpoczęła swoje polskie tourne.
(Przemyślenia po obejrzeniu filmu Mela Gibsona „Pasja”)
Tym, którzy wybiorą się na film po raz pierwszy – radzę zwrócić uwagę na ludzi wychodzących z seansu poprzedniego. Widok to dość niezwykły. Wszyscy wychodzą z sali kinowej w milczeniu, jak cienie, wolno rozpływają się w zamyśleniu. Nikt się nie odzywa. Nawet najbliżsi nie mają ochoty na pogawędki. W zasadzie to niewiadomo co mówić. Wszystko już zostało powiedziane.
Każdy kto czyta Ewangelię – wie, że mówi ona o wydarzeniach prawdziwych. Sposób narracji, emocjonalny stosunek pisarzy, urywana dramaturgia – wszystko to świadczy dobitnie, że nie mamy do czynienia ze zbiorem opowiadań, sztuką teatralną, ani inną formą fikcji literackiej, ale z żywym zapisem dokumentalnym. Kłopot w tym, że do tej pory nie znalazł się żaden filmowy sztukmistrz (w innych dziedzinach sztuki też ze świecą szukać), który opisywane w czteroksięgu wydarzenia umiałby urealnić. Okazuje się jednak, że prawda leżała bardzo blisko. Wystarczyło trzymać się przekazu. Nie interpretować, nie upiększać. Wystarczyło przestać chcieć zrobić wielką sztukę, czy widowisko. Dla artysty, którego dusza zazwyczaj lata po egocentrycznej trajektorii, takie potraktowanie przedmiotu i materii tworzenia jest nader nie atrakcyjne, bo gdzież pozostaje miejsce na wybujałość, na artyzm i na promocję siebie samego. Żeby przedstawić zaś – ni mniej ni więcej, tylko – Chrystusa potrzeba zejść z piedestału i to (po części) udało się Melowi Gibsonowi. W jego filmie artyzm (wcale nie zgorszy i do tego modny) gra wyłącznie rolę estetyczno -formalnej oprawy dla przekazu i treści.
Inną przeszkodą, która tarasowała drogę filmowcom do nakręcenia dobrego filmu o Zbawicielu – była trucizna, którą każdy z nas nosi w swym wnętrzu (czy sobie to uświadamia, czy też nie). Jest nią miłość do powierzchowności, splendoru, majestatu i potęgi. Tego czcimy, kto silny i majętny. Prezydentem wybieramy tego, kto ma prezencję i pieniądze na reklamę, a nie tego kto mądry i szlachetny. Mimo, iż większość z nas nazywa siebie chrześcijanami, tak naprawdę nie dociera do nas prawda, że Chrystus – Bóg stał się człowiekiem z krwi i kości, nie sytuowanym, nie konsekrowanym, nie uznanym. Jeśli nawet jakiś ludowy artysta rysuje Zbawiciela (cierpiąc przy tym, że jego Król, aż tak ubogi) zawsze doposaży go w jakąś białą szatkę, niebieskie zapatrzone w siną dal oczęta, albo nie mogąc znieść prawdy o tym, że Jego królestwo nie jest z tego świata jako półśrodek zastosuje krążek świetlistej aureolki, którą wsadzi na głowę ziemskiemu Jezusowi zamiast korony. Podobne trudności napotykają, jak się okazuje, m.in. również patrzący na to co dla ludzi się liczy – reżyserzy filmow. Ich Jezus bywał często – albo majestatyczny i nieporuszony, cedzący słowa i oficjalny jak Pan Starosta na swym urzędzie, albo do bólu wręcz nienaturalnie dobrotliwy. Wszystko to może i ładne, ale wielce dalekie od prawdy i ostatecznie powoduje w nas nieuświadomioną głęboką niechęć i niewiarę. Trudno sobie wyobrazić , by Pan wszechświata, stwórca natury grał przed nami ciągle jakąś mimiczną komedię. Zresztą – narodził się w zwykłej jaskini, i uczył się stolarki, aby ci, którzy go napotkają – nie poznawali Go po zewnętrznych atrybutach, lecz po słowie i czynie, po prawdziwej, dogłębnie ludzkiej i przez to Bożej – miłości.
Takim jest Jeszua Mela Gibsona. Już pierwsza scena w Ogrodzie Oliwnym zawiadamia nas, że oto dzieje się coś nieprzewidzianego, coś do czego nie przywykliśmy. Jezus stoi lub klęczy na przemian z mocno odchyloną w tył głową, szeroko rozpostartymi ramionami i modli się bardzo nerwowo po aramejsku. Ciężko oddycha, omdlewa, drży jak człowiek znajdujący się w stanie zamieszania. Nie wiemy czy tak właśnie było, ale coś w sercu podpowiada nam – to jest o wiele bliższe prawdy niż majestatyczny, niewiele się troszczący, hollywoodzki Jezus z tej, czy innej superprodukcji. Oglądałem tą modlitwę i denerwowałem się razem z Jamesem Caviezelem – aktorem odtwarzającym główną rolę. Wiedziałem, że dla tego Jezusa wszystko co ma za chwilę się wydarzyć to rzeczywiście nie przelewki. Zrozumiałe jest, że pocił się krwią (udokumentowane zjawisko medyczne, towarzyszące głębokiemu stresowi).
Ten naturalizm przenikał prawie cały film. Jezus się urealnił, uczłowieczył. Takiego Jezusa – człowieka niewinnego jak dziecko, a potraktowanego jak zbrodniarza jest żal. Nie pozostaje już dla nas bliżej nie sprecyzowaną osoba, czy kawałkiem drewna na krucyfiksie. Nie tylko o żal tutaj jednak chodzi, ale o głębokie przesłanie – to myśmy ukrzyżowali Jezusa, a dlaczego? – Dlatego żeśmy go nie poznali. Do tej pory czciliśmy… kogoś innego.
Innego Jezusa oglądaliśmy w naszych filmach, o innym rozmawialiśmy, do innego modliliśmy się nawet w naszych kościołach. Zapomnieliśmy, że to był właśnie ten zwyczajny – niezwyczajny Chrystus, pozbawiony charyzmy zewnętrznej, a jednak taki niesamowicie prawdziwy i gdyby dzisiaj właśnie ten Chrystus przyszedł, to być może znaleźlibyśmy dziesięć tysięcy powodów by go nie uznać (bo nie uczony, bo wichrzyciel – sekciarz, bo włóczy się z przybłędami, bo nikt za nim nie stoi) , a tym samym wyprzeć się go w godzinie próby. Mel Gibson nakręcił film i godzina próby przyszła na świat. Film Gibsona kruszy bałwany, czyli fałszywe wyobrażenia o religii. Dzieje się to dokładnie w godzinie, gdy świat wziął swój odwrót od chrześcijaństwa, …ba, nawet uznał wartości chrześcijańskie za powód swych nieszczęść, bo przecież były krucjaty, inkwizycja i stosy. Dużo pracy obecnie już włożono, aby te wartości wykorzenić, a tu nagle pojawia się wiadomość od Pana Boga, przypomnienie o tym jakie naprawdę są te wartości i czy rzeczywiście są zagrożeniem. świat oczywiście już się nie cofnie z raz obranej drogi, zawrócą tylko nieliczni.
Co ciekawe to właśnie film Mela Gibsona uzmysławia nam, dlaczego świat jest zepsuty. Problem jest w każdym z nas. Nasze oczy nas oszukują – nie poznajemy prawdziwej wartości życia. Obojętną tolerancję postrzegamy jako miłość, swawolę nazywamy wolnością, względnością dobra i zła zastępujemy czystość sumienia, definiujemy się jako dobrzy ludzie i chrześcijanie nie wnikając, że termin ten oznacza pewną jakość życia, podpisujemy się pod wiarą w Jezusa, którego często czcimy tylko z imienia, nic o nim nie wiedząc. A gdy dociera do nas prawda o tym Prawdziwym w sercu rodzi się bunt, bo On nie dokładnie spełnia nasze przyziemne oczekiwania -mało angażującego Boga, potrzebnego w życiu jak szafa grająca. Jakość jego życia, jego miłujące największych nieprzyjaciół serce, jego poświęcenie zbyt kontrastuje z tym co reprezentujemy my i nagle człowiek rozumie, że musi się zmienić. I zaczyna się modlić. Takim jest dzieło Gibsona – prowadzi do modlitwy. Ale nie wszystkich. Są również Ci, którzy bardziej umiłowali swą zmysłową drogę a na niej różne atrakcje (sławę, przyziemną mądrość, pychę życia, władzę, zgubną choć śliczną filozofię, pieniądze itd.), których sednem jest własne ego. Tych film o ukrzyżowaniu będzie denerwował i oskarżał. Może zobaczą w nim przez moment siebie wśród tłumu oprawców i zapragną jak najdalej uciec od tej wizji. Nie chcąc wgłębiać się w to najgłębsze, wpływające na jakośc życia i przez to -niebezpieczne przesłanie, nic w końcu nie zrozumieją i nazwą je banałem. Znajdą oni sobie jakąś wymówkę by obrzucić dzieło Gibsona błotem w stylu – za dużo w filmie brutalności i żywego mięsa (być może i autor trochę przesadził – koncentrując się aż tak bardzo na szczegółach fizjonomicznych katowanego ciała, ale przy tej pomocy udało mu się do pewnego stopnia dokonać studium okrucieństwa i oddać dramat niewinnego Baranka w rękach bezwzględnych oprawców). To nic, że ci sami ludzie są często degustatorami bardziej komercyjnego i bezsensownego okrucieństwa na małych i dużych ekranach.
Głównym zarzutem, wysnuwanym przez środowiska tzw. poprawne politycznie (bardziej nawet niż przez synagogę) jest potencjalny antysemityzm dzieła. Zapał sanhedrynu w zgładzeniu Chrystusa bije tak z filmu, jak i z samej Biblii. No cóż, w pewnym sensie autorzy tych komentarzy mają rację – film (po części) jest antysemicki (tak jak anty-rzymski), ale właśnie przez tą swoją antysemickość uderza jeszcze bardziej w nas nie-Żydów (lub bardziej dosadnie- pogan – tak nazywa się nas Europejczyków w Nowym Testamencie). Bo jeśli Jezusa (Boga, człowieka, Żyda) ukrzyżował Jego Naród wybrany, który jak wynika z kart księgi – jest szczytowym osiągnięciem ludzkości. Naród, który wiedział więcej, żył lepiej, był bliższy Bogu – to cóż dopiero my. Idąc dalej tym tropem – jeśli zawiniła Europa chrześcijańskich wartości, to o ileż bardziej zawini Europa wartości pozbawiona. Bóg przy pomocy takiego właśnie znaku dał nam ostatecznie do zrozumienia – kim jesteśmy – my ludzie. Dlatego właśnie tak bardzo potrzebujemy Tego, którego wydaliśmy na śmierć, my Żydzi, my chrześcijanie (!!!). Jesteśmy winni i potrzebujemy Zbawcy,. Mel Gibson przynosi nam te dwie wiadomości jak świeże (chociaż już blisko dwu tysiącletnie) bułki. Wychodziłem z kina, jak wszyscy- ze spuszczoną głową w zamyśleniu. Szeptałem sobie w duchu- Jezu zmień moje życie.
Wojciech Trojanowski