Anna

Anna zamierzała przejść, jak codziennie, ulicą Londzina, potem Długą do Rynku. Dalej do Powiatowego Urzędu Pracy w poszukiwaniu ofert zatrudnienia. Potem do supermarketu, kupić jak najtaniej kilka podstawowych produktów, mieszcząc się w granicach pięciu, siedmiu złotych. Potem powrót do domu i przygotowanie czegoś, co można nazwać obiadem tylko przy bardzo dużej dozie optymizmu. Na szczęście syn Anny jadł w szkole darmowe posiłki.

Był jeden z pierwszych dni kwietnia dwutysięcznego czwartego roku.


Słońce wyszło na chwilę, rozjaśniając chmurny poranek. Zatrzymujące się na jednym z domów promienie nie wydobyły, niestety, ładnych szczegółów architektonicznych. Nie oświetliły także nienagannego tynkowania ani starannie pomalowanych okien. Prześliznęły się po zielonkawej, łuszczącej się farbie pokrywającej ramy okien, które od lat drążyły korniki.


Z domu nr 172 przy ulicy Głubczyckiej odpadał tynk. Podobnie zresztą jak z innych sąsiednich domów. Jedynie parapety poprawiały wizerunek budynków, błyszcząc brązową emalią.


Anna mieszkała na pierwszym piętrze budynku nr 172. Poranek dawno minął, ale Anna nie wstała dziś wcześnie. Nie musiała bowiem iść do pracy. Nie wstała też wcześnie ani wczoraj, ani przedwczoraj z podobnego powodu. Osoby, które łakną urlopu, niech jednak Annie nie zazdroszczą, bo nie tylko nie musiała iść do pracy, iść do niej n i e m o g ł a.


I już wszystko wiadomo, i nie znajdzie się osoba, która by Annie zazdrościła.


Anna miała 37 lat. Patrząc na jej twarz, można było uznać, że nie należy do kobiet zadbanych. Anna ubrana do wyjścia poprawiła jeszcze krótkie blond włosy, rozejrzała się po skromnym mieszkaniu, chcąc się upewnić, czy aby o czymś nie zapomniała, i wyszła. Słońce chwilami przebłyskiwało, ale było go niewiele. Było zimno,
a temperaturę dodatkowo obniżał wiatr. Fatalna pogoda dla meteopatów, a Anna, jak i coraz więcej ludzi, do nich należała. Nie zdążyła jednak na dobre odczuć aury, gdyż zaraz po wyjściu z domu przeszła przez ulicę i weszła do kościoła pw. św. Mikołaja.


Lubiła ten kościół i nie tylko dlatego, że tutaj mieszkała. Dawniej – gdy odległość z jej domu do rynku wynosiła dwa kilometry – bywała tu chętnie. Od szesnastu lat, codziennie widywała go z okna. Msze, nabożeństwa, uroczystości. Wiedziała o nich zawsze. Znajdujący się na wyciągnięcie ręki kościelny dzwon wyraźnie dawał o nich znać. Widziała też przez okno gromadzących się ludzi.


Anna była estetką. Mimo wszystko. Brak zadbania, jeśli już, dotyczył twarzy. Jeśli chodzi o jej ubranie, to chociaż nie mogła ubierać się nie tylko drogo, ale i kupować nowej odzieży (poza bielizną, pończochami i skarpetkami), to ubierała się gustownie. Właściwie, ubierając się, mimochodem uzyskiwała to, że kolor paska do sukienki współgrał z kolorem butów, torebki.


Anna przeżegnała się i wyszła z kościoła. Kilka lat wstecz działała we wspólnocie parafialnej, teraz ograniczała się tylko do chodzenia na msze. Ta rezygnacja z dotychczasowej działalności nie wzięła się z niczego. Wpłynęły na nią problemy życiowe, chociaż można powiedzieć, że odkąd ukończyła średnią szkołę, los jej nie oszczędzał. Mąż trzy lata po ślubie wyjechał za granicę, zostawił ją z trzyletnim synkiem i słuch po nim zaginął. Niedługo potem przyszła wczesna śmierć obojga rodziców. Potem życie Anny ustabilizowało się na pewnym poziomie, aż trzy i pół roku temu straciła pracę. Był to czas, kiedy w całym kraju okres względnej prosperity skończył się zdecydowanie i coraz więcej ludzi uświadamiało sobie, że król jest nagi.


W firmie Anny nastąpiła redukcja zatrudnienia. Otrzymała półroczną odprawę i wiedząc, że o pracę będzie bardzo trudno, żyła oszczędnie. Równocześnie intensywnie poszukiwała nowego zajęcia. Nie udało się go znaleźć.


Od trzech lat żyła z pomocy socjalnej, która, jak wiadomo, nie była wystarczająca, nadto coraz mniejsza. Anna była zadłużona u znajomych i rodziny. Niektórzy za nieoddanie pieniędzy obrazili się na nią, przez co krąg znajomych zmniejszył się.


Czasami udawało się Annie znaleźć dorywczy zarobek. Czasami też zastępowała znajomą na stoisku, na targu. Dostawała kilkanaście złotych za dzień pracy. Cieszyła się z tych kilku groszy, ale nie miała pretensji do znajomej, bo wiedziała, że interes idzie jej z roku na rok coraz gorzej. Minusem tych nielicznych zarobków na stoisku było i to, że kiedy było zimno, marzła. Skończyło się to, raz i drugi , grypą i dodatkowymi kosztami zakupu lekarstw.


Anna zamierzała przejść, jak codziennie, ulicą Londzina, potem Długą do Rynku. Dalej do Powiatowego Urzędu Pracy w poszukiwaniu ofert zatrudnienia. Potem do supermarketu, kupić jak najtaniej kilka podstawowych produktów, mieszcząc się w granicach pięciu, siedmiu złotych. Potem powrót do domu i przygotowanie czegoś, co można nazwać obiadem tylko przy bardzo dużej dozie optymizmu. Na szczęście syn Anny jadł w szkole darmowe posiłki.


Jednak dzisiaj urozmaiciła trasę. Skręciła nad Odrę. Weszła do parku. Dzień nie nastrajał do spacerów, ale Anna chciała zobaczyć, jakie wiosna poczyniła postępy.


Na drzewach zawiązały się dopiero pączki. Jedynie wierzby płaczące wypuściły już malutkie listki. Pojawiły się kaczeńce i złocienie. A co kryje centrum parku? Wie to chyba każdy raciborzanin, ale warto tę wiedzę – podobnie jak to uczyniła Anna – odświeżyć.


Osłonięte wysokimi tujami tkwiło tam serce parku, czyli pomnik żołnierzy sowieckich i mogiły poległych czerwonoarmistów.


Anna w parku bywała, natomiast w obszar pomnika nie wchodziła. Teraz postąpiła inaczej
i weszła do środka. To, co zobaczyła, zaskoczyło ją. Nie sam pomnik i mogiły oczywiście, bo o nich wiedziała już od lat. Zaskoczyły ją świeżo odmalowane jaskrawą czerwienią gwiazdy, sierpy i młoty. „Czy muszą być tak jaskrawo odmalowane?” – pomyślała Anna. Tak podkreślone trąciły teraz okropnym kiczem, ale nie zmniejszało to uczucia niesmaku. „Owszem. Zmarli powinni mieć spokój, a miejsce ich pochówku, wyglądać godnie, ale czy to znaczy, że oznaki zniewolenia narodu polskiego, ale i rosyjskiego, i wielu innych muszą być odmalowane tak starannie?” To jeszcze było pół biedy, natomiast Anna zobaczyła coś, co zaskoczyło ją jeszcze bardziej.


Pod pomnikiem były świeże kwiaty, wiązanki. W pierwszej chwili, oszołomiona, nie wiedziała zupełnie, skąd się mogły wziąć. Pomyślała nawet, że ktoś zrobił dowcip, ale szybko uznała myśl za niedorzeczną, bo raczej nikt nie wysadza się na tak kosztowne dowcipy. Wiązanek było dużo. Zaczęła liczyć bukiety. Było ich około dwudziestu. Każdy ozdabiała biało-czerwona wstęga. Anna zaczęła dedukować, kto mógł położyć te kwiaty, i doszła do wniosku, że musieli uczynić to przedstawiciele odpowiedniej placówki samorządu. Jakiej? Tego nie wiedziała. „Dwadzieścia bukietów! – Anna z niedowierzaniem pokręciła głową. – Zaraz. Ile to może kosztować? Liczmy dziesięć złotych bukiet. Razem: dwieście złotych. Dwieście złotych!”


Anna odniosła nieprzyjemne wrażenie, że gdyby tu stał pomnik żołnierzy Armii Krajowej – kwiatów byłoby mniej. Dotknęło ją poczucie absurdu. Mimo problemów, nerwicy, lekkiej depresji i pogody, jaka była, nie miała dzisiaj bardzo złego nastroju, ale to zdarzenie zgnębiło ją. „Kto? Jakim prawem? Chyba ustawa o cmentarzach zawarta z Rosją nie zobowiązuje nas do składania bukietów, i to w obfitości, sygnowanych polskimi barwami narodowymi, pod pomnikami żołnierzy Armii Czerwonej?”


Żeby mieć pełnię obrazu, obeszła pomnik z czterech stron i odczytała raz jeszcze napisy, których treści prawie zapomniała.


Były w dwóch językach: rosyjskim i oczywiście polskim:


CHWAŁA NA WIEKI BOHATEROM
POLEGŁYM W WALKACH
ZA WOLNOśĆ I NIEPODLEGŁOśĆ
ZWIˇZKU RADZIECKIEGO


A więc za to polegli tutaj ci żołnierze. To akurat jest chyba zgodne z prawdą. A biało-czerwone szarfy na bukietach podkreślają ów fakt.


Drugi napis głosił:


CHWAŁA ARMII CZERWONEJ –
WYSWOBODZICIELCE POLSKI
SPOD JARZMA FASZYZMU NIEMIECKIEGO


„Jacy to wyswobodziciele, każdy wie – skomentowała Anna w duchu. – Dzięki temu mieliśmy przez 50 lat ustrój, którego skutki dzisiaj odczuwamy. A to, że ja nie mam pracy, to przecież też w znacznej części jego spuścizna”.


Trzeci napis informował:


CHWAŁA BOHATEROM
WIELKIEJ OJCZY¬NIANEJ WOJNY!
CHWAŁA ORĘŻOWI ROSYJSKIEMU


Pierwszą część tego napisu Anna mniej rozumiała. Ale przypuszczała, że chodzi o prywatną sprawę sowiecką: „Chyba tak określali swoją walkę z Niemcami: Wielka ojczyźnianą wojną.”


Ostatnie trzy słowa były jasne.


Czwarty napis, który przeczytała, a widniejący na głównym miejscu, skomentowała ironicznie słowem: „Pycha!”


SWOIM OSWOBODZICIELOM
BOHATERSKIM ŻOŁNIERZOM
ARMII CZERWONEJ –
NARÓD POLSKI


Wiązanki z czerwono-białymi szarfami. Tak. Wszystko pasuje. Pod tym napisem szczególnie. Cymes. Tylko dlaczego za państwowe pieniądze?! To skandal!”


Wyszła oburzona. Chcąc uspokoić się i pozbyć uczucia niesmaku, nie wróciła na ulicę Londzina. Podeszła do rzeki. Było coraz zimniej. Wydawało się, że wszystko dookoła wygląda szaro i smutno. Jednak Anna mimo incydentu szła z przyjemnością, najładniejszą ulicą Raciborza dochodząc do Rynku.


Lubiła swoje miasto. Dobrze się w nim czuła. Gdyby nie praca, a raczej jej brak.


Cieszyła się, gdy miasto piękniało w latach 90. Czuła się za nie współodpowiedzialna. Nie chciała wyjeżdżać z Raciborza, a los ją do tego zmuszał. Kilka razy natrafiała na ofertę pracy daleko od rodzinnego miasta. Nie mogłaby dojeżdżać. Pozostawało przeniesienie się z powodu pracy. Zrezygnowała. Miała nadzieję, że znajdzie coś u siebie lub w okolicy.


„Ba, można jednak powiedzieć – pomyślała Anna – że u nas bezrobocie wynosi t y l k o ponad 13%. To mniej niż w wielu innych miastach wielkości Raciborza. Można nawet powiedzieć, że jak na tej wielkości miasto, to wynik bardzo dobry, bo prawie wszędzie bezrobocie jest większe”.


Anna, zanim straciła pracę, interesowała się żywo sprawami miasta. Udzielała się nawet jako wolontariuszka.


Jej myśl pobiegła ponownie w kierunku pomnika: „Za 200 złotych można było na przykład dofinansować przedstawienie teatralne wystawiane przez młodzież, zapłacić za przejazd wycieczki klasowej do Katowic w celu zwiedzenia wystawy malarstwa Siudmaka, lub cokolwiek innego. Trzeba będzie się tym zająć”. I zaraz potem: „Daj spokój, kobieto. Mało masz problemów na głowie? Walka o byt pochłania wszystkie twoje siły” – zaoponował rozsądek.


„Nie, nie dam się – pomyślała znowu Anna. – Nie dam się zredukować tylko do walki o przeżycie. Czuję się pełnoprawną mieszkanką tego miasta i wiem, że jestem osobą wartościową”.


Wzrok Anny zatrzymał się mimowolnie na wystawie sklepowej.


Sięgnęła po złoty medalik – pamiątkę po matce. Uznała, że obejdzie się bez niego kilka dni. Wkrótce spodziewała się pieniędzy. Wiedziała, że w komisie może dostać 110-130 złotych. W lombardzie powinna dostać pod jego zastaw 30-50 złotych. Weszła. Otrzymała 25 złotych. Wyszła. Uśmiechnęła się mimowolnie, widząc sympatyczną, lekko ekstrawagancko, ale gustownie ubraną licealistkę. Ta odwzajemniła uśmiech.


Anna żwawym krokiem przecinała Rynek.




Krzysztof Michałowski

- reklama -

2 KOMENTARZE

KOMENTARZE

Proszę wpisać swój komentarz!
zapoznałem się z regulaminem
Proszę podać swoje imię tutaj