Czy wierzył w moc sprawczą swoich słów i argumentów wobec bezdusznych dowódców, gdy pokonywał schody urzędu miejskiego zamienionego w wojskową komendaturę? Czy musiał pokornie znosić arogancję nieznanych mu żołnierzy z oficerskimi dystynkcjami na pagonach, mających, zdawało się, nieograniczoną władzę? Czy nie obawiał się o siebie, swoje bezpieczeństwo? To wszystko wtedy było mało ważne. Dla niego liczyli się tylko ci raciborscy „błogosławieni, którzy cierpią prześladowanie z powodu sprawiedliwości”…
(Teksty zaczerpnięto z pisma „Oblicza ziemi raciborskiej” 6/2004)
Wychowawca młodzieży
Wydarzenie, które zamierzam opisać, miało miejsce w 1982 lub 1983 roku i jest ściśle związane z moimi osobistymi przeżyciami. Jestem przekonany, że warto je przytoczyć, bo podany poniżej opis dobrze obrazuje podejście wychowawcze Księdza Prałata Stefana Pieczki.
Na jednej z lekcji religii ksiądz nakazał uczniom odpowiedzieć pisemnie na pytanie: „Kiedy powinno się udzielać sakramentu Chrztu świętego – zaraz po narodzinach czy w okresie dojrzałości społecznej?”
Byłem wówczas dość niepokornym uczniem, stosując język psychologii – nonkonformistą. I na tak zadane pytanie odpowiedziałem, że sakrament Chrztu świętego powinniśmy przyjmować po ukończeniu 18-tego roku życia. Moja odpowiedź została skrytykowana do tego stopnia, że na jakiś czas przestałem uczęszczać na lekcje religii.
Już w tym czasie wiele słyszałem o Księdzu Pieczce, który dla pokolenia licealistów był wręcz charyzmatyczną postacią. Kiedy wreszcie postanowiłem udać się na lekcję religii prowadzoną przez Księdza Pieczkę, miałem okazję spotkać się z Nim po raz pierwszy i przeprowadzić osobistą rozmowę. Powiedziałem Księdzu, mocno zawstydzony, że nie chodziłem przez jakiś czas na religię i próbowałem wyjaśnić, co było tego przyczyną. Lecz Ksiądz Stefan Pieczka przerwał mi moją wypowiedź bardzo szybko i powiedział coś szokującego, co od tej pory tkwi mi bardzo znacząco w mojej pamięci i wywiera wpływ na moje codzienne postępowanie: „Nie pytam Cię, skąd jesteś i co robiłeś, dla mnie ważne jest to, że jesteś dzisiaj z nami na lekcji religii”.
Marek Bugdol
Kapłan dobroci
Można sobie wyobrazić, jak trudno było Księdzu Stefanowi funkcjonować ze świadomością,
że tak wielu oczekuje od niego pomocy, rady, a nierzadko wsparcia materialnego, a on był przecież sam, odpowiadał za powierzoną mu parafię: wiernych i mienie. Ale zapewne rozumiał swoją szczególną rolę przekaziciela dobroci Boga, nadziei płynącej z głębokiej wiary. Gdy 13 grudnia 1981 roku w niedzielny mroźny poranek przybiegły do niego rodziny internowanych mężów i synów z błaganiem o ratunek, nie mógł im wiele powiedzieć, ale czując przygniatający ciężar zaufania, dał im nadzieję, że będzie dobrze, obiecał, że ich nie zostawi na pastwę wojskowej dyktatury. Czy wierzył w moc sprawczą swoich słów i argumentów wobec bezdusznych dowódców, gdy pokonywał schody urzędu miejskiego zamienionego w wojskową komendaturę? Czy musiał pokornie znosić arogancję nieznanych mu żołnierzy z oficerskimi dystynkcjami na pagonach, mających, zdawało się, nieograniczoną władzę? Czy nie obawiał się o siebie, swoje bezpieczeństwo? To wszystko wtedy było mało ważne. Dla niego liczyli się tylko ci raciborscy „błogosławieni, którzy cierpią prześladowanie z powodu sprawiedliwości”… To właśnie dzięki determinacji i opanowaniu Księdza Stefana, udało się względnie szybko zlokalizować naszych kolegów w ośrodkach internowania.
Andrzej Markowiak
Wśród osadzonych
Posługę duszpasterską w zakładzie karnym Ksiądz Stefan rozpoczął w momencie, kiedy przez Polskę przetaczała się fala buntów więziennych oraz różne formy protestów.
Na przełomie czerwca i lipca 1981 roku zaprotestowali więźniowie Zakładu Karnego w Raciborzu. Protestujący więźniowie rozpoczęli strajk głodowy oraz okupację hal produkcyjnych przedsiębiorstwa odzieżowego zlokalizowanego wewnątrz zakładu. Wyłoniony komitet protestacyjny rozpoczął rozmowy z administracją zakładu wspieraną przez przedstawicieli centralnego i wojewódzkiego zarządu zakładów karnych, sądu oraz prokuratury. Więźniowie zażądali, by w rozmowach uczestniczył przedstawiciel Kościoła.
Uczestniczący w rozmowach Ksiądz Stefan wykazał niezwykły talent mediatora. Więźniowie obdarzyli go pełnym zaufaniem. U niego deponowali dokumenty ze swoimi postulatami, uzasadniając to obawą przed przejęciem i zniszczeniem ich przez pracowników służby więziennej (A. Thym 2001). Pierwsza część protestu trwała 11 dni. Zdesperowani więźniowie nie przerywali głodówki.
Ksiądz Stefan tak wspomina zakończenie tej fazy protestu: „W sobotę w pełnej zgodzie rozstaliśmy się, władze ustąpiły właściwie we wszystkich spornych punktach i wydawało się, że w przyszłości taka bolesna i kłopotliwa sytuacja nie może się powtórzyć. Niektórzy więźniowie byli bardzo osłabieni 11-dniowym strajkiem, przyjmowali nawet Sakrament Namaszczenia Chorych, licząc się ze śmiercią” (I. Kubica 1990).
Adam Szecówka
Jak pas transmisyjny – przekazywać moc Bożą ludowi
Był listopadowy poniedziałek, słoneczny i chłodny. Jechaliśmy obecną autostradą Katowice – Kraków. Na wysokości Chrzanowa coś zazgrzytało pod maską dużego fiata, wskaźnik temperatury po krótkiej chwili osiągnął czerwone pole. „Niech ksiądz stanie” – powiedział Ksiądz Prałat, czyniąc charakterystyczny grymas na twarzy. Wysiedliśmy i spojrzeliśmy pod maskę. Pasek napędzający alternator i pompę rozpadł się na strzępy. „I co teraz będzie?” – zapytałem, czując beznadziejność sytuacji, gdyż wokół panował całkowity bezruch, żadnego samochodu, tylko piękny podkrakowski krajobraz i nitka autostrady znikająca w lekkiej mgle za horyzontem. „Może coś znajdziemy w bagażniku, niech ksiądz szuka” – powiedział Ks. Stefan przyciszonym głosem. Niestety nie było tam zapasowego paska, a jedynie mocny, nylonowy sznurek. „To musi nam wystarczyć” – powiedział Ks. Prałat Pieczka i kazał mocno nawijać na koła silnika, alternatora i pompy. Gdy już rowki kół wypełniły się sznurkiem aż po brzegi, sam zawiązał potrójny węzeł i kazał włączyć silnik. Wewnątrz samochodu dał się słyszeć cichszy dźwięk niż poprzednio. Zaczęliśmy jechać bardzo powoli. Ponieważ droga w tym miejscu lekko opadała, wkaźnik temperatury również powędrował w dół. Uśmiechnąłem się i spojrzałem na Ks. Stefana, a on na to: „Niech się ksiądz tak nie cieszy, do Krakowa jest jeszcze daleko, musimy się modlić, abyśmy dojechali”. Sięgnął po różaniec trzymany w schowku samochodu i zaczęliśmy głośno go odmawiać. Pomyślałem: „Różaniec to przecież rodzaj pasa transmisyjnego, przenoszącego na nasze ludzkie »koła życia«, Bożą energię”. Z wolna przesuwały się paciorki w ręku Ks. Stefana i z wolna umykały białe pasy, dzielące autostradę na dwoje. Gdy droga wznosiła się, lekko przyspieszaliśmy, gdy opadała, pozwalaliśmy odpocząć maszynie, wrzucając bieg jałowy, obserwując cały czas wskaźnik temperatury. Gdy skończyliśmy różaniec i zaczęliśmy odmawiać „Pod Twoją obronę…” na horyzoncie ukazały się przedmieścia Krakowa, a potem szyld warsztatu samochodowego, ciepły głos mechanika i radość w sercach. „Mieliśmy szczęście, księże prałacie” – powiedziałem, a on na to: „To prawda, ale to nie my je wypracowaliśmy, to przecież Bóg nam je dał”.
Był wielkim realistą, stąpającym mocno po raciborskiej ziemi. To wcale nie było takie łatwe. Dlatego Ks. Prałat Pieczka dał się poprowadzić Duchowi świętemu, który swoją mocą napełnił Maryję Bogarodzicę. Od Niej uczył się pokory i służby ludowi Bożemu, przez Nią rozmawiał z Chrystusem, do Jej sanktuariów pielgrzymował z przedstawicielami parafii, wzywał wstawiennictwa Bogarodzicy podczas nowenny odprawianej w kościele św. Jakuba, przed Jej obrazem, jako Wniebowziętej Pani, przyzywał mocy z wysoka, potrzebnej dla lokalnego Kościoła. W czasach, kiedy żył Ks. Prałat Stefan Pieczka, nie było łatwo być sobą. Było wiele głosów, wiele recept, wielu proroków, często fałszywych. On zaś zdecydował, że będzie wierny Chrystusowi i Jego Matce. Mówił czasem: „Idąc za Nią, nie zbłądzimy”.
Ks. Franciszek Jędrak
to dziwne…w jakis niesamowity sposob ten artykul pozwolil mi dostrzec jak bardzo podobna jestem do tej kobiety…nie dlatego ze walcze o byt bo jestem dopiero licealistka, nie dlatego ze uwielbiam bawic sie z wiosna w zabawe z dziecinstwa”zgadnij co sie zmienilo” ale dlatego ze tez kocham to miasto! mimo ze mam dopiero 17 lat, czuje,ze raciborz to miejsce gdzie chce zyc.spacerowac nad odra, chodzic do kina na filmy ktore swa premiere mialy bardzo bardzo dawno i usmiechac sie do ludzi na ulicy!
co za debilny artykuł. Gościu musiał być nieźle najarany pisząc takie bzdety.
Mam pytanie do Krzysztofa Michałowskiego: czy to jest „fikcja literacka” czy fakt – jeśli jednak fakt to jakoś zbyt zamotany (o co chodzi właściwie tej Annie?). Mnie nie boli to, że ktoś położył kwiaty na grobach „czerwono-armiejców” i sam często przechodząc przez tą nekropolię odmawiam „Wieczny odpoczynek…”za nich (chociaż wiem na czym polegało to „wyzwolenie” miasta. Cały artykuł można streścić do tego, że jakiejś Annie nie podobają się kwiaty i kolor farby na „ruskim cmentarzu” i po co to..
…tak strasznie rozwlekać?
wystarczyło 2 zdania napisać o pomniku i byłoby ok, a tu takie wodolejstwo, spadające tynki, blask słońca, po czym ma się taką jazde?
No witaj igorze! Gdzie to tyle byłeś?