Jest człowiekiem wielu talentów o szerokim wachlarzu zainteresowań. Góry łączą dwie jego pasje – wspinaczkę i fotografowanie – wywiad z Karolem Praszelikiem.
Karol Praszelik: Piotr Pustelnik zapytany kiedyś o to, dlaczego się wspina odpowiedział krótko, że ludzi, którym to mówi można podzielić na dwie grupy: tych, którym nie trzeba tego tłumaczyć i tych, którzy nigdy tego nie zrozumieją. Mnie pociąga zarówno piękno przyrody jak i cała otoczka wspinania. Ten impuls to wypadkowa sportowego zacięcia, możliwości robienia czegoś wyjątkowego, dostępnego dla nielicznych, wrażliwości na piękno, epickości płynącej z gór. Dlaczego zimą? Tu z kolei warto przytoczyć słowa Andrzeja Zawady. Mawiał on: powiedz, co zrobiłeś zimą, a powiem ci, jakim jesteś alpinistą. Poza tym stwierdził, że Himalaje latem są dla bab. Wpinanie zimowe jest elitarne. Ja się bardzo dobrze czuję w specjalnych, trudnych przedsięwzięciach. Zima należy do najcięższego kalibru i ma największy stopień wtajemniczenia, dlatego wspinaczka w tej porze roku jest najbardziej pociągająca.
R: Gdzie znajduje się początek drogi do zimowej wyprawy na Mont Blanc, czyli jak zaczęła się twoja przygoda z górami?
K.P.: W rodzinie przyjęło się tak, że do wielu rzeczy dochodzimy dość spokojnie, z rozwagą, dlatego zaczynałem od małego i stopniowo. Kiedy miałem 7 lat dość intensywnie chodziliśmy w Beskidy. Z biegiem czasu zaczęły się dłuższe wędrówki, bardziej wymagające przeprawy. Przyszła też pora na Tatry. Wszystko po kolei i ze zdrowym rozsądkiem… chodzenie, trekking, a dopiero potem konkretny wspin. Tata był bardziej zaawansowany, miał większe doświadczenie, jednak do poziomu alpejskiego dorastaliśmy razem. W pewnym momencie osiągnęliśmy wspólny pułap, który staramy się ciągnąć dalej.
R: Tworzycie dwuosobowy zespół, podczas gdy inne ekipy mają zazwyczaj większy skład liczebny. Dlaczego wybraliście taki układ?
K.P.: Uprawianie wspinaczki na tak wysokim poziomie uznawanym za ekstremalne jest bardzo wymagające, dlatego trzeba świetnie znać drugą osobę. Mimo że zespoły dwuosobowe mają najtrudniejsze zadanie, na największe, wyczynowe wyprawy jeżdżę z tatą, ponieważ ważne jest, żeby wszystko było jak najbardziej bezpieczne i jak najwięcej sytuacji, zachowań było przewidywalnych.
Tam w górze nie ma czasu na pytania, wszystko odbywa się intuicyjnie. Jeden drugiego musi znać na pamięć. Tatę znam go na wylot, wiem, co zrobi w danej sytuacji, na ile go stać i jestem pewien za tego człowieka.
R: Tu nasuwa się pytanie o etyczną stronę ekstremalnego wspinania się i kwestię bardzo często poruszaną, gdy podczas kolejnej wyprawy dochodzi do tragedii. Czy faktycznie jest tak, że idzie się razem, a w momentach krytycznych alpinista zostaje sam?
K.P.: Góry są ciężkim terenem, który wymaga odpowiedniego sprzętu, wiedzy, rozwagi, szacunku, znajomości siebie i innych. Jest ekstremalnie, jednak podchodzenie z głową niweluje zagrożenie do normalnego poziomu. Zespoły, które idą do góry i chcą przetrwać w tych ciężkich warunkach, muszą być odpowiednio zgrane i zżyte z sobą. Muszą się między nimi zawiązać pewne więzi emocjonalne, po to, by jednemu na drugim zależało. Czasami zagrożenie życia jest tak ogromne, że możesz mieć chęć myślenia tylko o sobie. Jednak ciężko jest przetrwać samemu.
K.P.: Najprawdziwszymi ludźmi gór, bardzo uduchowionymi, honorowymi, z ogromną wiedzą, osiągnięciami, ludźmi, którzy mądrość zdobywali w górach, ale zarazem spore jej pokłady posiadali wcześniej są dwaj polscy himalaiści Piotr Pustelnik i Ryszard Pawłowski. Tym osobom chapeaux bas. W opowiadaniach oraz działaniach niektórych innych „wielkich branży” wkradła się pewna komercja lub ich osobowości i obecne działania nie pociąga ludzi za sobą. Pustelnik i Pawłowski to ludzie nadal czynni, ich poczynania w górach jak i na nizinach to klasa sama w sobie. O nich jest ciszej, ale odznaczają się ogromną pokorą. To są według mnie ludzie gór, prawdziwi wojownicy. Oni nie muszę uciekać się do zbędnych filozofii branżowych, być „ą ę”. Cechuje ich konkretne myślenie i konkretne działania bez owijania w bawełnę. Uosabiają sobą wysokogórskie realia.
R: Jak wyglądają twoje przygotowania do wypraw? Z jakich etapów się składają?
K.P.: Zaczynam od przemyślenia bardzo wielu różnorodnych aspektów, przewidywania różnych sytuacji. Poza tym, należę do ludzi, którzy bardzo dużo czasu spędzają w ruchu. Uprawiam kolarstwo szosowe, biegam. Przygotowanie fizyczne jest więc cały czas na zadowalającym poziomie. Zdobywam informacje, analizuję mapy, czyli sukcesywnie pogłębiam swoją wiedzę w oparciu o konkretny szczyt, rejon.
R: Która z sytuacji podczas dotychczasowych wypraw była dla ciebie najtrudniejsza?
K.P.: Mówi się, że dwuosobowa zimowa wyprawa na Mont Blanc to samobójstwo. My z tatą byliśmy w styczniu wpinaliśmy na niego w styczniu tego roku. Drogę przecieraliśmy sami, bo nikt przed nami nie szedł. Było w niektórych momentach dość ciężko, czasem nawet bardzo. Ale myślę, że na każdej konkretniejszej wyprawie są jakieś momenty kryzysowe, czasem małe, wręcz jakieś chwilowe niedogodności, a czasem coś większego – ogromne zmęczenie, czy inne nie przewidziane zdarzenia jak np. troczenie w prawie pionowym żlebie w ogromnych pokładach śniegu (zima Mont Blanc) albo szukanie schronu bo 14 godzinach wspinania i w bardzo ciężkim załamaniu pogody na zboczu we mgle (zima Grossglockner). Podczas innych wypraw zdarzały się lekkie stany odmrożenia palców u stóp. Z kolei podczas wyprawy na Świnicę kilka lat temu, gdzie nastąpiło załamanie pogody, niesamowicie zmarzła mi ręka. Traciłem czucie. Na grani, w zamieci, gdy widoczność spadła do kilku metrów, zdjąłem rękawicę i robiłem zdjęcia.
K.P.: Kiedy ja wyciągam aparat, mój partner musi wiedzieć o tym. Nie może się wspinać w tym czasie, żeby nie doszło do tragedii. Robienie zdjęć podczas wspinaczki to najcięższa fucha. Działasz według konkretnego algorytmu: stajesz, wyciągasz aparat, ustawiasz, pstrykasz, przeglądasz, oceniasz efekt w pół sekundy, zamykasz, chowasz aparat i gonisz. Robienie zdjęć pociąga za sobą utratę rytmu. Jedna fotografia potrafi bardzo zmęczyć w ekstremalnych warunkach, a robi się i czasem setki na danej wyprawie.
R: Co staje się głównym tematem twoich zdjęć?
K.P.: Fotografuję głównie „smaczki”. Emocje, wpinanie, wszystko to, co związane z alpinistycznym życiem. Widoczki widoczkami, a ja staram się pokazać tę górską egzystencję z różnych perspektyw.
R: Jakie aspekty współczesnej turystyki górskiej wywołują w tobie poczucie irytacji?
K.P.: Brak odpowiedniego podejścia oraz etykiety, która jak wszędzie idzie w dół, a co za tym idzie zanika honorowość, moralność i pewna normalność. Nie lubię, gdy ktoś nie odpowiada na „cześć”, albo goni. Prawdziwy człowiek gór nie goni, ma swoje tempo, jest w swoim ukochanym środowisku, a nie na jakiejś „scenie”. Poza tym irytuje mnie sposób bycia niektórych turystów, połączenie cwaniactwa, frajerstwa i sztucznej wzniosłości.
R: Nieszczęśliwe wypadku w górach są zjawiskiem bardzo częstym. Co twoim zdaniem może być główną przyczyną tragedii?
K.P.: Brak wyobraźni, za którym idzie jeszcze gorszy brak, a mianowicie brak wszelkiej rozwagi i logicznego myślenia. Tylko w takich słowach można zdefiniować ludzi, którzy np. w jeansach czy trampkach troczą w żlebie na Rysy. Do tego dochodzą kolejne braki – obycia i przygotowania.
Nie ganię początkujących turystów oraz osób, które dopiero zdobywające doświadczenie w górach, sam taki byłem, lecz należy przed tego typu wyjściami, wyprawami nabyć pewną wiedzę, choćby teoretyczną. Częstymi przyczynami tragedii są także małostkowość i głupio optymistyczne myślenie, że wszystko pójdzie dobrze, a przy tym zapominanie o rzeczach podstawowych, takich jak zmienne warunki atmosferyczne. Radość oraz piękno gór należy dzielić z ciągłym skupieniem i pewnym profesjonalizmem mając na uwadze zachwycającą jak i nie bezpieczną moc gór.
/Ania Zganiacz/