Henryk Hajduk, były burmistrz Rydułtów, kibicował w niedzielę polskiej reprezentacji na "Narodowym". Prezentujemy wam jego relację z wygranego meczu z Irlandią.
To był jeden z tych meczy, o których cała Polska mówiła wczoraj, mówi dzisiaj i będzie jeszcze długo mówić. Mecz o awans do finałów Mistrzostw Europy we Francji w 2016r. Kilka dni wcześniej mieliśmy nadzieję, że sprawa rozstrzygnie się w Glasgow, ale twardy upór Szkotów, ich waleczność sprawiły, że wyspy kadra opuściła z gwarancją następnego thrillera. Wszystko miało się rozstrzygnąć na Stadionie Narodowym w Warszawie w meczu z Irlandczykami. W niedzielę 11 października do stolicy sunęły kawalkady samochodów, autobusów. Cała Polska zmierzała do centrum naszego piłkarskiego kosmosu. Jednym z kibiców, którzy postanowili zawitać do Warszawy nieco wcześniej byłem ja.
Przed meczem chciałem spotkać się z kilkoma przyjaciółmi, których znam jeszcze z czasów swojej kariery piłkarskiej w drużynie Naprzód Rydułtowy i swojej prezesury w tym klubie. W hotelu, w którym nocowała kadra, znalazłem się na zaproszenie jednego ze swoich przyjaciół – Jarosława Tkocza: dzisiaj trenera bramkarzy polskiej reprezentacji. Jako prezes „Naprzodu” ściągnąłem tego uzdolnionego bramkarza z ROW-u Rybnik. To właśnie u nas, w rydułtowskiej drużynie zaczęła się przygoda Tkocza z wielką piłką – będąc goalkiperem w tym zespole otrzymał powołanie do kadry młodzieżowej narodowej. W hotelu spotkałem się z człowiekiem, który dla polskiej reprezentacji znaczy dzisiaj bodaj najwięcej – z trenerem Adamem Nawałką. Znamy się nie od wczoraj. Stawaliśmy naprzeciwko siebie na boisku – Adam Nawałka w trykocie Wisły Kraków, Henryk Hajduk w koszulce rydułtowskiego „Naprzodu”.
Tym razem jednak byłem w gościach. Adam był niezwykle spokojny. Nie było znać po nim nerwów. Atmosfera tego spokoju była niesamowita. Oczywiście chłopaki wiedziały, że to jest mecz o wszystko. Nie było jednak śladu żadnej paniki, jakiegoś wielkiego napięcia. Jeśli nawet te emocje były, to wszyscy je starannie ukrywali. Opanowanie Nawałki zdawało się spływać na pozostałych. Chwilę rozmawiałem z Arkiem Milikiem. W meczu ze Szkotami doznał kontuzji i w niedzielę nie mógł znaleźć się na murawie. Mimo tego jednak, że nie mógł pomóc kolegom na boisku, przeżywał ten mecz równie intensywnie co oni.
Na „Narodowym” znalazłem się grubszą chwilę przed meczem. Widok wypełnionego po brzegi stadionu zapierał dech w piersiach. Tłum falował. W powietrzu czuć było energię, oczekiwanie. O 20.45 sędzia zagwizdał po raz pierwszy i zaczął się show. Nasi w pierwszych minutach, jakby trochę byli stłamszeni, jakby ten napór Irlandczyków ich zaskoczył. Nie trwało to jednak długo. Widać było, że Polacy górują nad Irlandczykami techniką, doświadczeniem. Wyspiarzom jednak trudno odmówić ambicji, woli walki. Dosłownie gryźli trawę. I grali ostro – łokcie, barki były w grze równie często jak nogi. W 13 minucie stadion eksplodował. Rożnego wybił Grosicki, a piłkę potężnym uderzeniem skierował do bramki Krychowiak. Oszaleliśmy na minutę. Wokół była taka ściana dźwięku, że nie byłem w stanie słyszeć własnych myśli. Ale euforia zniknęła w krótkiej chwili. Nie zdążyliśmy się nacieszyć tą bramką i Michał Pazdan popełnił błąd faulując irlandzkiego napastnika. Później okazało się, że faul nie był w obrębie pola karnego. Turecki arbiter był jednak nieubłagany i wskazał na wapno. Przez chwilę nie byliśmy w stanie w to uwierzyć. Do piłki podszedł Jon Walters i zamienił karnego na gola. Konsternacja trwała jednak krótko. Remis dawał nam awans, a poza tym wiedzieliśmy że mamy Lewandowskiego. Każdy czekał na jego bramkę. I w 42 minucie doczekaliśmy się tej upragnionej akcji. „Lewy” zmiażdżył nam serca. Wpakował głową piłkę z jakichś 10 metrów tak precyzyjnie, że ten biedny irlandzki bramkarz nawet nie mógł zareagować.
Druga połowa była strasznie nerwowa. Wyspiarze cisnęli, grali ostro, faulowali. „Lewy” leżał na murawie co kilka minut. Fantastyczną okazję na 3:1 zmarnował „Grosik”. Na chwilę przed końcem z boiska wyleciał John O’Shea. Irlandczycy grali w dziesiątkę. Sędzia doliczył do czasu podstawowego aż 5 minut. Aż się chciało krzyczeć, jak kiedyś Jacek Zimoch komentując mecz Broendby z Widzewem: „Panie Turek, kończ Pan ten mecz”. Po końcowym gwizdku cały stadion odleciał. Wiwaty unosiły się pod samo niebo. Lewandowski w imieniu drużyny podziękował kibicom. Ci nie pozostali mu dłużni – frenetyczne brawa grzmiały dobre kilka minut. Później publiczność przemaszerowała obok „Narodowego”. Warszawa tej nocy na pewno nie spała.
Henryk Hajduk
publ./l/