Obserwując to, co dzieje się na świecie, wnikliwie analizując sytuacje, w których giną ludzie, dochodzę do wniosku, że właściwie to, co nas zabija, to wmawiana nam od jakiegoś czasu opinia, że wszyscy jesteśmy tacy sami. Sorry, ale nie jesteśmy.
Wydarzenia z wakacyjnych miesięcy – kolejne zamachy w Europie, ale i w Stanach Zjednoczonych, nie napawają optymizmem. Europejczycy drżą przed przejawami terroru tłumaczonego motywacjami religijnymi, w USA leje się krew na demonstracjach przeciwko faszyzmowi i rasizmowi. Bez znaczenia jednak dla szerokości geograficznej, panoszącej się w niej większości wyznaniowej czy deklarowanych w niej preferencji politycznych, wszyscy bez wyjątku, i bez znaczenia dla dzielących nas oceanów, jesteśmy ofiarami dokładnie tego samego – sztucznie pompowanego od kilku lat trendu na polityczną poprawność w dyskursie tolerancji. Ofiarami wmawiania nam, że mimo różnej płci, różnych miejsc pochodzenia, różnych drzew genealogicznych, różnego koloru skóry, włosów, oczu czy różnego wzoru na folkowym fartuchu, nie różnimy się między sobą. Bzdura.
Choć do popierania prawicowców rządzących naszym krajem dalej mi niż Trumpowi do autorytetu, uważam, że nasi obcesowi politycy robią tu sporo dobrego. Wprawdzie uskuteczniają teorię, że tabu należy łamać w najgorszy z możliwych sposobów – czyli obciachowo, wulgarnie i bez kultury, to ich wypowiedzi na temat obcokrajowców i właściwie wszystkiego, co obce, czyli nie-takie-jak-oni-sami wskazują na poważny problem istniejący w naszej ugrzecznionej kulturze pełnej hipokryzji – na problem z prowadzeniem kulturalnego dialogu, rzeczowej dyskusji, wyważonej argumentacji. Odbywające się na posiedzeniach sejmu, a pieczołowicie relacjonowane na łamach prasy, polityczne pyskówki zwracają uwagę na problem, który obecny jest na politycznej płaszczyźnie od zarania dziejów, a i podobnie długo już wpływa na kształtowanie opinii publicznej i jej obecną postać – na rażący brak umiejętności mówienia o tym, co inne, nie takie, jak znamy, nie takie, do jakiego jesteśmy przyzwyczajeni.
Nie jest u nas dobrze ze stosunkiem do osób o innych orientacjach seksualnych czy tożsamościach płciowych – Anna Grodzka, mimo licznych sukcesów i tytułów (m.in. starszego sierżanta i podchorążego), nadal piętnowana jest z powodu swojej płci, a Stanisław Pięta z PiS homoseksualistów określa osobami obrażającymi prawa natury. Nie lepiej u nas ze stosunkiem do osób o innym kolorze skóry. Kiedy Marek Suski z PiS nazwał posła Johna Godsona murzynkiem, świat się oburzył, ale jednocześnie zapomniał chyba, że kilkanaście lat temu zgodnie, bez wyjątków, recytował na lekcjach polskiego rasistowską do cna rymowankę „Murzynek Bambo”. I nikt wtedy nikomu mordy nie obił za brak politycznej poprawności. Co więcej, nie jednemu z moich czarnoskórych przyjaciół, morda się śmieje, kiedy mówię im, że nasza polska poprawność każe ich wszystkich wrzucać do worka Afroamerykanin, niezależnie od tego, czy to Amerykanin, Nowozelandczyk, Francuz czy Polak. Osoby niepełnosprawne z kolei nadal borykają się w Polsce z określeniami inwalida, które z angielskiego znaczy to tyle, co nieważny, nieprawomocny czy kaleka, które w słowniku jednoznacznie odsyła do obiektów czy jednostek niedoskonałych, uszkodzonych, zniszczonych. Tolerancji i empatii brakuje także w sferze religijnej, gdzie osoby wierzące w cokolwiek innego niż Bóg chrześcijański nazywane są innowiercami i nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że słownik synonimów utożsamia to wyrażenie z odszczepieńcem, odstępcą, co już jednoznacznie wskazuje na uznawanie wiary katolickiej jako prymarnej. I choć wielu z tych krzywdzących przejawów ksenofobii czy homofobii można się wystrzec przy odrobinie empatii i chęci zrozumienia drugiej osoby, nie ma się co oszukiwać – zupełnie uniknąć się ich nie da.
Może więc zamiast wymyślać nowe określenia na osoby, które są inne niż Ty czy ja – zaczynając od rozróżnień między kobietą a mężczyzną, przez dzielenie ludzi na białych i kolorowych, aż po nazywanie osób heteroseksualnych przymiotnikiem straight (z angielskiego – prosty, uczciwy), a homoseksualnych – osobami o odmiennej orientacji seksualnej, po prostu przyjmijmy w końcu, że wszyscy, bez wyjątku, jesteśmy różni. Różnimy się między sobą wszystkim – od cech fizjonomicznych, przez upodobania i gusta, aż po rodzaj drogi życiowej, którą wybieramy. Każdy z nas jest na swój sposób inny, nigdy nie byliśmy, nie jesteśmy i nie będziemy tacy sami. I w całym tym rozgardiaszu istnieje jedna, jedyna strefa, w której możemy być sobie tożsami – to równość. Gdy zrozumiemy w końcu, że nikt z nas nie jest lepszy czy gorszy, będziemy sobie równi. Jedynie w równości możemy być tacy sami.
Anna Burek
Czytaj również: „Blues dla niepełnosprawnych” w Olzie