Sonia Gorzalnik – studentka PWSZ – dzięki stypendium "Erasmus" odbyła trzymiesięczną praktykę zawodową w Victoria Junior School w Wrexham, na północy Walii.
„Erasmus”, którego nazwa pochodzi od imienia sławnego myśliciela doby renesansu Erazma z Rotterdamu, jest programem stypendialnym Unii Europejskiej przeznaczonym dla studentów i pracowników uczelni wyższych. Umożliwia on międzynarodową współpracę pomiędzy uczelniami, wyjazdy studentów za granicę na część studiów, bądź praktyki oraz uczestnictwo w projektach międzynarodowych. Polska partycypuje w programie „Erasmus” od dziesięciu lat, a dzięki dofinansowaniu z Unii Europejskiej na stypendia i praktyki wyjechały juz tysiące studentów z ponad dwustu uczelni w Polsce.
Państwowa Wyższa Szkoła Zawodowa w Raciborzu dołączyła do grona uczelni uczestniczących w tym programie w sierpniu 2007 roku, co zostało przypieczętowane przyznaniem raciborskiej szkole wyższej tak zwanej Karty Erasmusa. Ta ważna chwila otworzyła studentom PWSZ drzwi na świat i dała im możliwość poznania alternatywy dla tego, co znają. Piękna wizja zjednoczonej Europy zaistniała w umysłach tych, którzy walczyli o nasze uczestnictwo, a tej wizji przeciwstawił się strach i ostrożność studentów, którzy obawiają się nieznanego, a przede wszystkim niesprawdzonego. I tutaj pojawiłam się ja, gotowa dobrodusznie wydeptać ścieżki, z nadzieją zainspirowania tabunów następców. Dzięki stypendium odbyłam trzymiesięczną praktykę zawodową w Victoria Junior School w Wrexham, na północy Walii.
O programie „Erasmus” wiedziałam od dawna. Wielu moich znajomych skorzystało ze stypendium i wszyscy byli zadowoleni, dlatego ja też postanowiłam spróbować. Przede wszystkim sprawdziłam na stronie internetowej PWSZ, czy nasza uczelnia uczestniczy w programie i, ku mojej uciesze, okazało się, że owszem. Nadal byłam jednak zupełnie nieświadoma warunków, jakie muszę spełnić, aby skorzystać z tej wielkiej szansy. Udałam się więc do Biura Współpracy z Zagranicą, żeby dowiedzieć się więcej. Formalności, jakimi musiałam się zająć, były raczej standartowe: wypełnienie formularza, napisanie CV i listu motywacyjnego w języku angielskim, a na koniec trudna rozmowa kwalifikacyjna, którą opuściłam z mieszanymi uczuciami. Prawda była taka, że wiedziałam wiele o samym programie, ale nie byłam do końca świadoma tego, w co się pakuję. Nie znałam niestety walijskiej kultury, obyczajów, ani nawet flagi, ale stwierdziłam, że ostatecznie nie może być aż tak ciężko przystosować się do nowych warunków, bo juz nieraz to w życiu robiłam. Kiedy otrzymałam wyniki postępowania kwalifikacyjnego, pomyślałam sobie „to już po mnie, teraz to się dopiero zacznie”! I wcale się nie myliłam. Formalności są formalnościami. Wpadłam w wir podań, upoważnień, ubezpieczeń i biletów. Całe przedsięwzięcie musiało być tak zorganizowane, żebym nie straciła zbyt wiele, przebywając w Wielkiej Brytanii, a zyskała jak najwięcej. Cały proces brzmi jednak dużo gorzej niż wygląda w rzeczywistości, bo z większością spraw naprawdę można uwinąć się w przeciągu paru dni. Kiedy nastał moment prawdy, z pełną determinacją podpisałam umowę, bez zbędnego jej czytania i w ten sposób „Erasmus” dostał się do mojego krwioobiegu.
Tym sposobem, 29 sierpnia 2008 roku o godzinie 10:20 wyleciałam z Krakowa do Liverpoolu. Z lotniska odebrał mnie sympatyczny pan Nick Williams, którego towarzystwo miałam przyjemność doceniać również przy innych okazjach. Nick był moim opiekunem podczas pobytu w Wrexham, mogłam do niego zadzwonić z problemem o każdej porze dnia i nocy, i również z jego błogosławieństwem wprowadziłam się do mojego pierwszego domu w Wrexham, do fantastycznej rodziny Miller. Dostałam weekend na przystosowanie się, mapę miasta i wolną rękę, dzięki czemu mogłam eksplorować okolicę. Wykorzystałam ten czas na zwiedzanie, pojechałam do uroczego Chester i na „Hot Air Baloon Festival” do Llangollen, podziwiając piękne widoki i dosłownie tysiące owiec na wzgórzach.
Dowiedziałam się, że Walia jest bardzo dumną krainą, słynącą z utrzymywania przy życiu licznych tradycji. Język walijski jest obowiązkowym językiem obcym nauczanym w szkołach, wiele zagadnień historycznych było omawianych z walijskiego punktu widzenia, gorąco kibicowano lokalnym drużynom sportowym, sławiono lokalnych artystów. Walijczycy od samego początku dali mi się poznać jako ludzie serdeczni, otwarci i godni zaufania.
W dzień zero, czyli pierwszego września, wyruszyłam na trening do Victoria Junior School, gdzie poznałam swoją mentorkę, Debbie Richardson, pana dyrektora Johna Hughesa i wszystkich nowych współpracowników, a także zaznajomiłam się z zasadami panującymi w szkole i zakresem moich obowiązków jako pracownika tej placówki, trawiąc dziesiątki stron dokumentów, Kiedy udało mi się przeżyć ten dzień, pomyślałam, że już nic mnie nie pokona. Niestety byłam w błędzie, bo, jak się okazało, bycie nauczycielką w walijskiej szkole z zasadami to nie lada wyzwanie. Trafiła mi się natomiast wspaniała klasa, a dzieci, wychowane od najmłodszych lat w duchu szacunku wobec autorytetów, nie dały mi odczuć dystansu, jaki dzielił mnie od profesjonalnych nauczycieli.
Ciężko było mi jednak przywyknąć do zasad ogólnie panujących w tamtejszych placówkach oświatowych. Nie można było ubierać się w dżinsy, wymagano na ogół elegancji, zakazane było także noszenie jakichkolwiek symboli religijnych. Victoria słynęła z dość twardych reguł, którym, jak każdy, musiałam się podporządkować, i które uważałam za bardzo właściwe. Podobał mi się koncept mundurków, które w placówce tak wielokulturowej i wielowyznaniowej zacierały różnice między uczniami. Od dzieci wymagano absolutnego posłuszeństwa i wzorowego zachowania, jak i, tak modnego w Wielkiej Brytanii, używania zwrotów grzecznościowych gdzie popadnie. Kreowało to u dzieci postawy niemal dorosłe i uczyło, że tupaniem nogą niczego nie da się osiągnąć.
Szok kulturowy nie był jednak niczym w porównaniu z traumą, jaką przeżywałam przed prowadzeniem zajęć. Nie poprawiał sytuacji fakt, że jako nauczycielka w szkole podstawowej musiałam nauczać wszystkich przedmiotów, w tym matematyki, fizyki czy historii. Nie przeczę, było dla mnie wyzwaniem poznanie i swobodne używanie specjalistycznej terminologii, choć nie była to bariera nie do pokonania. Ułatwiały mi natomiast prace liczne nowinki technologiczne, w tym niezastąpiona tablica interaktywna, którą oficjalnie uważam za ósmy cud świata. Dzięki temu urządzeniu mogłam urozmaicać swoje lekcje ciekawymi prezentacjami, filmami, a także uwielbianymi przez dzieci grami interaktywnymi. Uczniowie mogli też używać komputerów do wyszukiwania rozmaitych informacji, jako, że walijski system edukacyjny kładzie nacisk nie na posiadanie informacji, a na zdobywanie ich, kiedy są potrzebne. Ważna jest również nauka pracy w parach bądź grupach, zdolność czytania ze zrozumieniem i obsługi komputera. Praktykowanie tych umiejętności, tak często przecież pożytecznych w dorosłym życiu, dawało mnóstwo możliwości urozmaicania lekcji i czynienia z nich zabawy. Jak dla wszystkich, tak i dla mnie pierwsze momenty w skórze nauczycielki nie były ani proste, ani przewidywalne, ale być może dzięki tak wielu możliwościom urozmaicenia repertuaru, jak i wysokiej kulturze osobistej uczniów, szok nie był tak dotkliwy, a praca była częściej zabawna, niż zatrważająca. Jako pracownik szkoły miałam wiele obowiązków. Prowadziłam czytanie w grupach z dziećmi, które dopiero uczyły się angielskiego, koordynowałam pisanie testów, dyżury, a także lekcje pianina, które zgodziłam się prowadzić. Wyjeżdżałam również na wycieczki jako opiekunka klas. Udało mi się w ten sposób zwiedzić bardzo ważną dla historii Walii St. Asaph Catherdal oraz synagogę i słynną Tate Gallery w Liverpoolu. Wszystkie czynności, które wykonywałam, coś wniosły w moją postawę, nauczyły sumienności, wyrozumiałości, uwagi. Nie było obowiązków mniej lub bardziej istotnych, jak i nie było mniej lub bardziej ważnych ludzi. Niezależnie od roli, w jaką wchodziłam w danym momencie, czułam, że cos wnoszę, i to można by chyba określić mianem magii zawodu nauczyciela, jako że jest to bardzo satysfakcjonująca praca.
Bardzo interesującym punktem mojego pobytu w Wrexham było jego opuszczenie, a mianowicie trzydniowa wyprawa na Węgry z dyrektorem Hughesem. Polecieliśmy do Budapesztu, aby spotkać się z przedstawicielami kilku placówek edukacyjnych w celu omówienia warunków unijnego programu „Comenius”, w którym miała uczestniczyć między innymi Victoria Junior School. Towarzyszyłam panu dyrektorowi jako tłumacz z języka polskiego i niemieckiego, przy okazji podziwiając uroki jednego z najpiękniejszych miast Europy. Ta podróż zdecydowanie pozytywnie wpłynęła na moją wizję pobytu na stypendium jako całości. W najśmielszych snach nie przypuszczałam nawet, że przebywając już w Wielkiej Brytanii , nadal będę miała szanse na zwiedzenie kolejnego kawałka świata, do tego wyjazd dał mi wiele satysfakcji i pozwolił wykorzystać w praktyce moją wiedzę.
Czas, którego nie spędziłam na oczywistych obowiązkach, wykorzystałam do celów turystycznych, rekreacyjnych i rozrywkowych. Zwiedzałam okoliczne miejscowości, podziwiałam piękne wiktoriańskie domy, bardzo charakterystyczne dla tych terenów i monumentalne, choć czasem mroczne kościoły i katedry. Walia ma do zaoferowania wiele dla turystów, którzy przyjeżdżają z całego świata, aby podziwiać niezwykłą architekturę i zapierające dech w piersi widoki ze szczytów licznych wzgórz. Wrexham nie jest typową miejscowością turystyczną, ale jest położone w odległości zaledwie kilku mil od licznych ruin zamków i pięknych miast, takich jak Chester. Ma natomiast do zaoferowania mnóstwo rozrywek. W Wrexham mieści się wiele pubów, kino, liczne siłownie i fitness kluby, basen i restauracje, oferujące potrawy z całego świata. Miasto jest ciekawe i nieszokująco odmienne od większości polskich miast, co może być znacznym ułatwieniem dla kogoś, kto nie czuję się wygodnie z radykalnymi zmianami otoczenia.
Oczywiście nie wszystko było tak łatwe i piękne, na jakie wyglądało. Liczne przeprowadzki i drobne problemy czyniły czasem moje życie nieznośnym. Należy też przyznać, że Wielka Brytania nie jest krajem tanim i nawet życie na minimalnym poziomie kosztuje więcej, niż chciałam, żeby kosztowało. Jako pierwsza stypendystka z naszej uczelni byłam oczywiście mentalnie przygotowana na komplikacje, warto jednak zaznaczyć, że frustracja związana z doświadczaniem problemów we własnym kraju jest porównywalnie mniejsza od frustracji zagranicznej. To oczywiście oznacza, że należy być odpornym, a przynajmniej starać się nie poddawać, kiedy jest ciężko czy samotnie, bo przy odpowiedniej dozie determinacji można odmienić złą kartę.
Reasumując muszę przyznać, że zgodnie z moimi oczekiwaniami wyjazd na stypendium „Erasmus” dało mi wiele. Zyskałam porównanie, mnóstwo doświadczenia i przeszłam prawdziwą szkołę życia, dostosowując się do warunków pracy, które wcześniej znałam wyłącznie z opowiadań czy internetu. Jeżeli ktokolwiek z czytających ten artykuł zastanawia się nad wyjazdem na stypendium, gorąco polecam. Nic nie zastąpi doświadczenia zdobytego w innym kraju, nic nie da świeższej perspektywy, niż zmiana środowiska. Nauczyłam się w Wrexham mnóstwa rzeczy, a przede wszystkim poznałam dogłębnie kulturę i system edukacji alternatywne dla tego, co znałam. Wróciłam do domu pełna pomysłów i przemyśleń, jak mogłabym przemycić zdobytą w Walii wiedzę do typowej polskiej szkoły. Jestem pewna, że ta satysfakcja może być udziałem wielu tych, którzy postanowią wziąć swoje przyszłe kariery we własne ręce już dziś, wypełniając podanie i robiąc krok naprzód w kierunku zawojowania świata.
Sonia Gorzalnik
Artykuł zaczerpnięto z miesięcznika raciborskiej Państwowej Wyższej Szkole Zawodowej w Raciborzu "Eunomia" nr 1 (23) /styczeń 2009
Czytaj również:
– inne artykuły zaczerpnięte z Eunomii
– artykuły związane z PWSZ w Raciborzu
wow, wielkie osiagniecie i super material na artykul. 3 miesiace w Walli i wielkie halo. Za tydzien ktos pewnie wyjedzie na szkolenie do Sudic to pewnie tez bedzie news