W piątek 3 marca sala widowiskowa RDK przy ul. Chopina była miejscem naprawdę porządnego spektaklu w wykonaniu Marcina Dańca. Popularny, choć już niemłody, komik obiecał raciborskiej publiczności rewelacyjny pokaz… i słowa dotrzymał. Pokazał, że nie starzeje się i podąża za aktualnościami naszego życia, naszej sceny publicznej, a nawet języka. Śmietanka Raciborza
Już na samym wstępie spektaklu, po kilku żartach pod adresem sali RDK-u, Marcin Daniec obiecał widzom, że da z siebie wszystko… To nie pierwszy raz w naszym mieście, choć już dawno nie witał w jego progach. Za ów fakt odpowiedzialność zrzucił oczywiście na swojego menadżera (Zbigniewa Serokę). Trzeba przyznać, że Daniec znany jest z niezwykle bliskiego kontaktu z publicznością i w piątkowy wieczór ta cecha widoczna była niezmiernie. Stwierdził na samym początku: Nie kochać państwa, to przestępstwo. Za które trzeba dostawać co najmniej 2 lata… w zawieszeniu – jak każdy wyrok w tym kraju. Później kierując swe wypowiedzi do ogółu widzów, używał określeń typu: „Śmietanka/śmietana”, "awangarda" lub „elita” Raciborza. Nie było to tyle nadmierne schlebianie czy też „podlizywanie się” publiczności, co efekt po prostu stylu scenicznego Marcina Dańca, który niejednokrotnie ironizuje z ludzi płacących za jego występ… cóż, prawo artysty. Tym razem można było jednak odnieść wrażenie, że Daniec w ten sposób daje upust swym pozytywnym emocjom i wspomnieniom z Raciborza. Doskonałe zorientowanie w lokalnych realiach i żarty odnoszące się do Rydułtów lub Rybnika także miały miejsce… Jakoś tak swojsko się zrobiło już na samym wstępie…
Żarty niepospolicie współczesne
Pierwszy prawdziwy skecz wiązał się tematycznie z Europą i naszą w niej obecnością. Daniec pojawił się na scenie w bluzie z mapą kontynentu i stwierdził: Nie chcę się chwalić, ale już od półtora roku jestem europejczykiem… tak jakby Polska znajdowała się przed wejściem do Unii w Azji lub Afryce… Nawet i z tego Daniec potrafił żartować, chociaż nie da się ukryć, że całość tego skeczu była dość konwencjonalna – kpina z Europy i narodów europejskich, w mniejszym zaś stopniu z nas samych. W końcu jesteśmy, jak stwierdził, największymi gigantami.
Dalsze skecze nosiły już piętno większej inwencji. Po wyśmianiu kilku zjawisk związanych z bytnością Polski w UE, przyszedł czas na festiwal w Sopocie i polskie niby-gwiazdy muzyki pop. Nie da się ukryć, że żarty Dańca – niezwykle plastyczne i trafne, wzbudziły w tym momencie spore oklaski. Zasłużenie. Niby-artyści w stylu Mandaryny zasługują tylko na kpinę, co też właśnie uczynił komik.
Po wyśmianiu komercyjnej muzyki, przyszedł czas na dalsze skecze – związane przede wszystkim z aktualnym życiem naszego społeczeństwa. Co prawda, po Sopocie Daniec zajął się dość standartowymi żartami z wydarzeń historycznych, ale w każdym przypadku niosły one aluzję do dnia dzisiejszego. Przecież nawet czołgiści i pies mówią Heyah…
Po ośmiu pancernych i dwóch psach zainteresowanie skupiło się wokół niezwykle aktualnego problemu „moheru”: Donaldzik strzelił sobie żarcik… He He… „moherowe berety”, a jego matka 40 lat już w takim śmiga…, później zaś wokół współczesnych kampanii reklamowych: nie dla idiotów i powinni tego zabronić – tego typu hasła w ustach Marcina Dańca brzmiały niezwykle zabawnie. Mimo doskonale przerobionego kontekstu nie traciły nic ze swego dość „idiotycznego” wymiaru.
Właśnie kretynizm pewnych zjawisk został obnażony podczas piątkowego spektaklu. Po masowej kulturze i reklamie, na tapecie znalazła się polska scena polityczna. Daniec ostro wyśmiewał zarówno komisje śledcze – których powinno być tyle, ile afer, a afer jest potencjalnie tyle, ilu jest posłów, jak również i konkretnych polityków. Dostało się Millerowi, dostało się Olkowi (który twierdził, że nigdy nie stanie przed komisją, a u Dańca stanął szybciutko i to z nartami jeszcze), także Renacie Beger (Renia, my life…), która kocha seks, jak koń owies. Poza nimi, Daniec zajął się jeszcze Anitą Błochowiak (która zasłynęła raportem twierdzącym, iż w Polsce "nie ma grupy trzymającej władzę" oraz tym, iż „czarne” czasami może być „białe” – szczególnie dla polityków SLD) i Olejniczakiem (który rap sobie robi).
W drugiej części, po piosence Tadeusza Kroka, nastał czas na kpinę z podatku "pookiennego" – czyli od patrzenia za okno, a także z reality show – artysta poświęcił im sporo uwagi. Naśmiewał się zarówno z samej idei, jak też i z formy. Bezludna wyspa, a na niej "stado lasek" i jeden facet lub wersja odwrotna: siedmiu napakowanych półmózgów (baby, dwie tony! to dla ciebie!) i… i Miriam! Później jeszcze żarty z telenowel i kretyńskich programów… Einen serialen machen. Widownia pękała ze śmiechu…
Warto jeszcze wspomnieć o życzeniach, jakie składał Marcin Daniec: wpierw kobietom z okazji nadchodzącego ich święta (co przy okazji było pretekstem do wyśmiania formy świętowania najczęstszej w epoce PRL-u: samotny goździk w dłoni nawalonego męża), później zaś mężczyznom… bez okazji. Pierwszym życzył gadżetu co dzień, prezentu co miesiąc i futra do dwa lata (lęk w oczach mężów), drugim natomiast… cierpliwości. Drogie Panie, jeśli waszego mężą długo nie ma… (maksymalna dramturgia) to widać, tak być musi! Na pewno on cierpi z tego powodu, że nadal go przy was nie ma… Nie pozostaje wam nic, tylko czekać. Oczywiście wszystko w konwencji żartu, bardzo dobrego nawiasem mówiąc.
Doświadczenie i talent
Monologi Dańca nie były w żadnym stopniu nudne. Mimo, iż trwały po 40 minut, widownia nie odczuwała zmęczenia intensywnym humorem w wykonaniu komika. Zasługą jest to przede wszystkim niezwykle ekspresywnej osobistości Dańca, który nie tylko absorbuje, ale również nawiązuje bardzo bliski i żywy kontakt z publicznością. Podczas piątkowego spotkania szczególne zainteresowanie artysty dotknęła pewnego nastolatka i mężczyzny z pierwszego rzędu. Uwagi Dańca – nie tak chamskie jak to zazwyczaj bywa – tym razem stanowiły pewien element strukturalny występu. Tak też należy je traktować. Mówiąc już o samej budowie występu, trzeba podkreślić doskonały zmysł sceniczny Dańca. Około 40-to minutowe występy, przeplatane piosenkami śpiewającego poety (reklamowanego – niesłusznie – jako jeden z najlepszych) Tadeusza Kroka, nie męczyły, nie nużyły, nie zniesmaczały… Swoboda w poruszaniu się między tematami, płynne zmiany dygresji w kolejny główny temat, dobra konstrukcja całości – to bez wątpienia efekt nie tylko talentu Dańca, ale także i jego doświadczenia (na scenie od 1978 r., jako solista od 1994 r.).
Współczesność, aktualność – i w materii tematycznej, i w językowej – to z pewnością kolejne atuty. Komik porusza się dość swobodnie po całej współczesnej scenie publicznej naszego państwa. Doskonale też operuje aktualnym językiem: potrafi wykorzystać sprawnie nawet i młodzieżowe „hasełka”.
Po prostu jest dobry w tym, co robi. Można powiedzieć nawet więcej: coraz lepszy, a to już fenomen. Większość artystów scenicznych z biegiem lat traci sporo ze swej autentyczności i wartości – z Dańcem natomiast jest inaczej. A może to tylko jednorazowy wysiłek? Obiecywał przecież, że dla raciborzan da z siebie wszystko…
Zagorzały fan
Sala widowiskowa Domu Kultury wypełniona była po ostatnie miejsce. Raciborzanie, jak widać uwielbiają Marcina Dańca (potwierdziły to też końcowe oklaski), ale może tak na marginesie dodajmy, że fanów artysta ma na prawdę wiernych. Na sali RDK-u w piątkowy wieczór znalazł się pewien chłopak z Bielska-Białej, dla którego był to już 84 występ ulubionego komika. Daniec podziękował mu i posunął się do pewnej refleksji… Z życia można być zawsze zadowolonym, zawsze można zachować uśmiech i pogodę ducha – nawet, jeżeli jesteśmy poszkodowani przez los, jak w przypadku tego chłopaka na wózku inwalidzkim… Marcin Daniec na koniec życzył raciborzanom właśnie radości z życia, a ów fan stał się przykładem na to, iż można ją zachować mimo najcięższych przeżyć.
/dw/