Dziadkowie pana Romana Wierzbickiego przed wojną mieszkali w Kamieńcu Podolskim. W 1936 roku wraz z piątką dzieci jako Polacy zostali deportowani przez stalinowskie NKWD do wschodniego Kazachstanu. Byli jednymi z setek tysięcy ofiar polityki przesiedleń i wynaradawiania.
Po długiej podróży wysadzono ich w gołym stepie. Była połowa września, zaczynała się zima. Dziadkowie tej zimy nie przeżyli.
Ciężkie lata
Pan Roman Wierzbicki mieszka w Raciborzu od 1995 roku.
Urodził się w 1941 roku w wiosce leżącej ok. 200 km od Karagandy, we wschodniej części Kazachstanu. Ojciec pana Romana, Stanisław miał w momencie deportacji 21 lat, matka Maria – 18. Pierwsze co musieli zrobić, to zadbać o podstawowy byt swojej małej społeczności, zbudować dach nad głową, zapewnić wyżywienie. Wspólnymi siłami postawili lepiankę, zaczęli pracować dla kołchozu. Przez miejscowe władze traktowani byli jako wrogowie: raz w miesiącu musieli meldować się w NKWD, nie mogli też opuszczać określonego terenu. W 1938 młodemu małżeństwu urodził się pierwszy syn. Kiedy w 1941 roku rodził się drugi syn, pan Roman właśnie, ojca już z nimi nie było Po napaści Niemiec na ZSRR państwo sowieckie potrzebowało ludzi. Do walki na froncie, ale i do pracy na potrzeby frontu. Karaganda była okręgiem węglowym, Stanisław został skierowany do pracy w jednej z 28 kopalni. Po wojnie ojciec ściągnął rodzinę do siebie, do Karagandy. Nadal pracował na kopalni, ale zaczął zarabiać jakieś pieniądze, synowie zaczęli chodzić do rosyjskiej szkoły. Wraz z kilkunastoma innymi rodzinami mieszkali w baraku po japońskich jeńcach wojennych, obok nich żyli np. Czeczeni, Ingusze, Chińczycy.
Z myślą o Polsce
Władza radziecka z wszystkich chciała zrobić lojalnych obywateli państwa sowieckiego, nie brakowało donosicieli. Mimo to rodzina Wierzbickich utrzymywała zwyczaje pamiętane z Polski, rozmawiali po polsku między sobą, kiedy tylko mogli. Nieco lepiej zaczęło się dziać, kiedy zmarł Stalin. Skończyły się kontrole i meldowanie, Ojciec zarobił na kopalni wystarczająco, żeby zbudować domek – konstrukcję ze słomy, gliny oraz samanów (rodzaj glinianych cegieł). Wierzbiccy dostali radzieckie paszporty.
Myli się jednak ten, kto uważa, że wraz ze śmiercią Stalina skończyło się wynaradawianie. Przybrało ono po prostu bardziej subtelne formy, choć w niektórych dziedzinach życia nie zmieniło się nic. Dotyczy to zwłaszcza religii katolickiej. Polacy zachowywali jednak swoje zwyczaje i w miarę możliwości praktykowali, choć nie oficjalnie. Starsi uczyli młodszych tekstów modlitw, pieśni itp. wszystko w zaciszu domowego ogniska.
W 1955 roku po raz pierwszy trafił do Karagandy katolicki ksiądz. Ks. Władysław Bukowiński z Krakowa, bo o nim mowa, w czasie wojny został wywieziony na Sybir, pobyt w Karagandzie był dla niego częścią zesłania. Ksiądz Bukowiński zaczął odprawiać msze gdzieś po kryjomu, pokątnie. Mimo to znalazł się ktoś, kto doniósł i ksiądz został skazany na trzy lata wiezienia.
W 1966 roku pan Roman ożenił się z Ludmiłą Swobodzian, Polką z pochodzenia. Rodzina jego żony została zesłana do Kazachstanu w tym samym czasie co Wierzbiccy. Młode małżeństwo dostało mieszkanie w bloku, wkrótce na świat przyszły dzieci: syn Witalij i córka Wiktoria. Pracowałem jako ślusarz i tokarz w zakładach Energozawod”, później na budowie, by w końcu na 15 lat znaleźć zatrudnienie na kopalni węgla. Żyło nam się znośnie, jednak ciągle towarzyszyła mi tęsknota za Polską, którą znałem tylko z opowiadań – wspomina Pan Roman.
Upragniona Ojczyzna
W latach 90-tych polskie MSZ zaczęło interesować się losem rodaków na wschodzie. Do Polski ściągnięto całe rodziny wywiezione przed wieloma laty. Władze lokalne zadeklarowały się zapewnić na swoim terenie warunki do życia powracającym z dawnego ZSSR. Ludmiła i Roman Wierzbiccy przeszli długą i żmudną drogę administracyjną, zanim znaleźli się w Polsce. Postanowili skorzystać z zaproszenia Prezydenta Raciborza (był nim wówczas Andrzej Markowiak) i w 1995 roku znaleźli się w naszym mieście. Wreszcie byliśmy w Polsce! Dostaliśmy od miasta mieszkanie na ul. Opawskiej, ubezpieczenie zdrowotne. Po pół roku mąż zatrudnił się w Zewie, ja dopiero po dwóch latach znalazłam pracę w Mieszku. Najtrudniejszy był pierwszy rok w nowym miejscu – wspomina początki w Raciborzu pani Ludmiła. Pracowali po kilka lat, dziś oboje są na emeryturze. Żyją skromnie. Nie narzekają. Tutaj jest nasz naród, nasza religia, nasze miejsce -mówi Pan Roman.
Niebezpieczna podróż
Jedną z takich ciężkich do załatwienia spraw jest emerytura górnicza wypracowana w Kazachstanie, z którym Polska nie ma podpisanych stosownych porozumień, w związku z tym Wierzbiccy pieniędzy tych nie otrzymują. Pan Roman próbuje znaleźć na to sposób, niestety bez rezultatu. Nie za bardzo wie, do kogo się zwrócić, postanowił więc jesienią 2004 roku udać się do Kazachstanu. W 2000 roku umarła moja matka, nie mogłem pojechać na pogrzeb, chciałbym teraz odwiedzić jej grób. Od 9 lat nie widziałem braci: Ignacego i Edwarda, którzy tam pozostali. Wreszcie sprawa emerytury, może na miejscu uda się czegoś dowiedzieć. Trochę bałem się tej trwającej 4 doby podróży, która w dodatku nie jest najbezpieczniejsza. W pociągach często dochodzi do rozbojów. Bilet w jedną stronę kosztuje ponad 200 dolarów, czyli licząc w obie strony, na samą podróż trzeba liczyć się z wydatkiem większym niż 1500 zł. Tymczasem moja emerytura to niecałe 500 zł. Dla oszczędności jechałem sam, bez żony.
Pojechał. Pozałatwiał sprawy urzędowe. Odwiedził grób matki, która zmarła w 2000 roku, a na której pogrzebie nie mógł być. Spotkał się z rodziną, która pozostała w Kazachstanie, ze znajomymi. I szczęśliwie wrócił do Raciborza.
Bo tutaj jest teraz jego dom.
Zaczerpnięto z "Oblicz" nr 6 – 7 z 2005 r.
czemu on zawsze tak [placze] styd czytac bla bla…… fu.