Targowiska, handel na ulicy, stragan z chińskimi T-shirtami. Tutaj jakby świat się zatrzymał.
Otwarcie hiprmarketu dla znacznej części mieszkańców naszego regionu, to długo oczekiwana szansa na tanie zakupy. Pod artykułami portalu toczyło się wiele dyskusji internautów o zagrożeniu jakie Auchan niesie rodzinnym, małym firmom, niewielkim przedsiębiorcom, nawet aktualnie dość powszechnie powtarzamy, że zakupy w supermarketach „wypompowują” pieniądze z lokalnego rynku i wiemy, że należy unikać tam zakupów, wspierając rodzime firmy. Wielu z nas zdaje sobie sprawę z tego, że podczas zakupów w wielkopowierzchniowych sklepach można dać złapać się na pozornie atrakcyjne promocje z „gazetek”, na zakupy niepotrzebnych rzeczy „przy okazji”… A jednak celem nadrzędnym wielu z nas jest po prostu wybranie się do sklepu z nadzieją na tanie zakupy. To swoiste oczekiwanie na błogosławieństwo hipermarketu potwierdza się w obserwacjach lokalnych sklepów. W centrum miasta, obok banków i biur pośrednictwa pracy, pozostały nieliczne sklepy z markową odzieżą, w których klientów jak na lekarstwo. Spory tłum natomiast dość często można spotkać w sklepach z niedrogą odzieżą na Starowiejskiej (popularnie zwane hurtowniami, z przyzwyczajenia do „hurtowych” czyli niskich cen) czy, jeszcze do niedawna, na małym i dużym targowisku, gdzie (za wprawdzie niemarkowe produkty) jednak można zapłacić mniej. Zatem nic dziwnego, że dziś tłumnie, pieszo przez remontowany most i rozkopany teren „ronda w budowie”, ciagną tłumy do Auchan z nadzieją, że złapią „okazję”.
Kilka tygodni temu, przypadkiem w rozmowie ze znajomymi, usłyszałem o super tanim sklepie w Bohuminie, gdzie jeździ spora część mieszkańców naszego regionu na zakupy, głównie chińskich butów i ciuchów. Kilka dni temu, przy okazji przejazdu przez Chałupki, byłem w tym sklepie. Oczom nie dowierzałem. Sklep dwupiętrowy, o powierzchni kilkuset (może tysiąca) metrów kwadratowych, wystrojem przypomina dom halndlowy poźno komunistycznego wystroju, którego efekt potęguje brak remontów i poważnej adaptacji na (dzisiejszych czasów) cele handlowe. Sklep bez półek i regałów, z towarem wystawionym na podłodze w kartonach, w plastikowych skrzynakch oraz rozwieszony pod sufitem, na ścianach i wieszakach podobnych do tych w ciucholandach.
Na odręcznie opisanych cenówkach zaskakująco niskie ceny wyrażone w czeskich koronach. W sklepie tłum, zdecydowanie przeważa polski język w rozmowach. „Te spodnie wyjdą sześć złotych”, „Patrz kurtka za 199 koron, to bedzie 27 złotych, w Polsce nie dostaniesz w takej cenie.” W wyborze pomagają pracownicy, którzy doskonale mówią po polsku. Właściciel, obcokrajowiec z Azji (potocznie mówi się tu: Koreańczyk), szybko zorientował się że trzeba głównie zatrudnić ludzi z Polski z uwagi na polską klientelę. Pracownicy „Koreańczyka” mają za zadanie pilnować. Na skrzynkach odwróconych do góry dnem, z krótkofalówką przy uchu, stoją na końcu każdej sklepowej alejki by odstraszać amatorów „zakupów za free”. Dla chcących przymierzyć ciuszki, czekają niewybredne przymierzalnie. Pamiętają chyba jeszcze czasy poprzedniego właściciela sprzed dwudziestu lat.
Przy kasie dwóch pracowników mówiący wyłącznie we wschodnim języku. W milczeniu (lub rozmawiając ze sobą) wyjmują ciuszki z koszyka klienta i nabijają ceny towaru na kasy, które nie drukują jednak paragonów. Większość klientów wie, że zrozumiane będą słowa: zapłacę polskimi. Kasjer przelicza kurs, wynik podaje na kalkulatorze. Na słowo każdy musi uwierzyć, że kalkulator i sprzedawca się nie pomylił. Nawet jeśli, to i tak płaci za worek z zakupami stosunkowo mało. Za kilkadziesiąt złotych tak wiele zakupów.
Można tak stać i przyglądać się temu fenomenowi, który wydawałoby się dawno przeszedł do historii; targowiska, handel na ulicy, stragan z chińskimi T-shirtami. Tutaj jakby świat się zatrzymał. A jednak, mieszkańcy naszego powiatu (oraz, po tablicach rejestracyjncych wnioskując) powiatu wodzisławskiego, nie jadą tu po to by zobaczyć rodzaj skansenu, wyjątkowy powrót do przeszłości. Tutaj nasi mieszkańcy szukają towarów „na ich kieszeń”. Kilakadziesiąt polskich samochodów pod sklepem, chyba setki codziennie. Późnym popołudniem kilka dostawczych aut z nowym towarem – to niezbity (i nad wyraz smutny) dowód na to, że nie dla wszystkich kapitalistyczne zmiany w Polsce to eldorado.
//i/
Zobacz Fotorelację