Sześciolatki ofiarą eksperymentu MEN

Niedawno pisaliśmy o niedociągnięciu w reformie oświaty, jakim okazała się wymiana podręczników dla pierwszych klas podstawówek . Tym razem  zajmujemy się kolejnym "kwiatkiem", jakim jest objęcie 6-latków obowiązkiem szkolnym.

Oświata wymaga reformy, co do tego nie ma wątpliwości, przeraża natomiast sposób w jaki ministerstwo zabrało się do rzeczy. Najdobitniejszym przykładem niedopracowania (by nie pójść o krok dalej i nie powiedzieć: złej woli, ale o tym później) jest sprawa sześciolatków, a uściślając – obecnych sześciolatków, czyli dzieci z rocznika 2003, zwłaszcza tych które do szkoły nie poszły.

- reklama -

 

Przypomnijmy, intencją MEN jest, by dzieci sześcioletnie rozpoczynały edukację nie na szczeblu "zerówki" jak dotychczas, lecz pierwszej klasy szkoły podstawowej.  Zdając jednak sobie sprawę, że w obliczu szybkiego tempa wprowadzenia reformy mało która szkoła zdąży przygotować się na przyjęcie tak małych dzieci (który to argument – aczkolwiek ważny – wydaje się zbyt mocno eksponowany; to raczej społeczny sprzeciw wobec ministerialnych planów odegrał tu główną rolę) , urzędnicy zaproponowali kilkuletni okres przejściowy, w którym rodzice mogą jeszcze wybierać, czy posłać dziecko do szkoły, czy pozostawić w przedszkolu.

 

 

 

 

Pomysł sześciolatków w szkołach odbił się w środowisku szerokim echem, zarówno przeciwnicy, jak i zwolennicy przytoczyli tony argumentów w obronie swoich racji. Nie czas i miejsce na roztrząsanie ich ponownie, prawie wszystko już na ten temat napisano i powiedziano. Na pewno idea MEN (jak to często ze szczytnymi ideami bywa) nie trafiła na podatny grunt wśród bezpośrednio zainteresowanych (skalę entuzjazmu rodziców najlepiej ilustrują liczby: w Raciborzu na 463 dzieci w wieku sześciu lat zaledwie sześcioro podjęło naukę w szkole. Jest to wynik odzwierciedlający ogólną sytuację w skali kraju). Rodziców do ministerialnych planów nie przekonało nawet to, że wobec likwidacji obowiązkowej zerówki przez kolejny rok będą musieli finansować pobyt dziecka w przedszkolu (jest to koszt ok. 200 zł miesięcznie, zerówka była bezpłatna). Wobec powyższego w ministerstwie zaczęto zastanawiać się, co zrobić by już w przyszłym roku stan ów uległ zmianie. I wymyślono. "Jak przedszkole, to przedszkole, czyli cały czas się bawimy. Broń Boże uczymy!" – takim mottem można by było opatrzyć ministerialny pomysł na reformę reformy.

 

Już przed wakacjami wiadomo było, że obowiązująca od nowego roku szkolnego podstawa programowa nie przewiduje nauki czytania i pisania a jedynie konieczność "kształtowania gotowości do nauki czytania i pisania" (załącznik nr 1 do rozporządzenia z 23 grudnia 2008). W tym samym akcie podkreślono, że główna aktywność w przedszkolu to zabawa, a najwyżej jedną piątą czasu zajmują różnego typu zajęcia dydaktyczne. Problem w tym, że jest to powtórzenie programu realizowanego rok wcześniej, a to de facto skazywało rozwój intelektualny dzieci jeśli nie na regres, to w najlepszym przypadku na stagnację. Rodzice zaufali jednak nauczycielkom przedszkoli, które w przeważającej większości w rozmowach deklarowały, że choć nie są do tego zobligowane, i tak będą realizowały program zerówki,  "bo co innego z tymi dzieciakami robić". Tymczasem MEN kategorycznie tego typu praktyk zakazał zapowiadając lotne kontrole, mające wykazać, czy aby w danej placówce nie robi się czegoś ponad program. I tu może pojawić się wątpliwość, jaki cel przyświecał ministerstwu edukacji w podjęciu tego kroku? Czy jest to wynik niedopracowania tego aspektu reformy, czy celowe – aczkolwiek nieczyste – zagranie ministerstwa obliczone na szantaż i wywarcie presji na rodzicach przyszłego rocznika sześciolatków? Jeśli nie poślecie dzieci do szkoły, będą o rok do tyłu – czyż nie taki przekaz przebija się wcale nie znów tak subtelnie spomiędzy wierszy ministerialnego zarządzenia?  Można zaryzykować stwierdzenie, że rocznik 2003 jest ofiarą eksperymentu pn. "reforma oświaty". Tyle, że nie powinno eksperymentować na żywej tkance, zwłaszcza, gdy eksperyment nie został do końca przemyślany.

 

We wstępie nieprzypadkowo padło nawiązanie do artykułu poruszającego zagadnienie podręczników: po dwóch tygodniach trwania obecnego roku szkolnego MEN przyznało, aczkolwiek bez większego rozgłosu, że nowe podręczniki dla pierwszych klas szkoły podstawowej i gimnazjum nie odbiegają zbytnio treścią od dotychczasowych, w związku z czym  mogą być dalej używane. Pytanie tylko, ilu uczniów i rodziców wstrzymuje się z zakupem podręczników do połowy września?

 

pas/

- reklama -

4 KOMENTARZE

  1. Znam to zagadnienei bardzo dobrze, w przedszkolu gdzie chodzi moje dziecko nic panie nie wiedzialy o tym programie i o zmianach. Na kilkakrotne pytania zadawane co dwa tygodnei panie w przedszkolu mowiły: niczego jeszcze konkretnie nie wiadomo. Informacja praktycznie zostala zablokowana przez urząd lub nauczycielki w przeszkolu, teraz po fakcie jest załamywanie rąk, Jak to w Polsce. Ministrowie to panowie na jedną kadencję – kto by sie tam na powaznie interesował jakąś ustawą o nauczaniu

  2. To co zrobił nasz rząd to poprostu wykańczenie naszych dzieci. Niestety mam tą przyjemność mieć dzieci urodzone w 2002 i 2003. Obydwoje są jak to nazwałem na „biegu wstecznym” – pierwszoklasista ( 7 latek ) maluje szlaczki i bawi się w rysowanie, a dziecko w przedszkolu przestało sie w ogóle uczyć ( nawet napisy w salach ministerstwo kazało posciągać bo 6 latek za duzo będzie umiał jak pójdzie za rok do szkoły). I to ma być ta wspaniała reforma która rozwija dzieci w Polsce. Reforma która zabija ich umysłu i uwstecznia w rozwoju. Nawet jak bym chciał posłać 6 latka do szkoły to i tak musiało by walczyć w klasie z siedmiolatkami – i to ma byc wyrównywanie poziomów. Po prostu nawet się nie chce na ten temat pisac, rece opadaja. Nie da się ukryć że jest to wszystko wprowadzane na siłe bo coś musimy przecież robić.

  3. Ja poszłam do szkoły rok wcześniej, ale wcześniej musiałam przejść szereg testów: na samodzielność, zaradność, komunikatywność. Wydaje mi się, że moment pójścia do szkoły powinnien być dostosowany do indywidualnych potrzeb i warunków każdego dzieciaka. Były osoby, które poszły do szkoły dwa lata szybciej i radził sobie doskonale, a były też takie,które nie potrafiły się zaaklimatyzować w klasie i miały problemy z nauką. Wybór powinien należeć do rodzica, a nie do urzedasow.

KOMENTARZE

Proszę wpisać swój komentarz!
zapoznałem się z regulaminem
Proszę podać swoje imię tutaj