Los organizatora turystyki rzuca mnie od czasu do czasu w różne dziwne miejsca. W zeszłym roku, w okolicach maja, szukając dobrego hotelu dla grupy, która chciała zatrzymać się, potańczyć i dobrze zjeść w okolicach Sandomierza, znalazłem się w pewnej Dosyć Małej Miejscowości.
Znajdował się tam odrestaurowany pałacyk z połowy XIX wieku, otoczony wielkim parkiem, gdzie przechadzały się konie. Wjeżdżając na posesję, mijało się kwitnące magnolie, a ogrodnik przycinał krzewy róż. Widok niczym z „Alicji w Krainie Czarów”.
W dawnej oficynie urządzono pokoje, a w samym pałacyku mieścić się miały sale bankietowe i konferencyjne. Na tyłach pałacu zbudowano piękny plac zabaw dla dzieci i wiatę na imprezy przy ognisku. Pierwsze wrażenie: rewelacja. Klimat piękny, sielski i anielski. Później dowiedziałem się, że otoczenie pałacyku i jego renowację zaplanowało renomowane biuro architektoniczne z Warszawy. Na spotkanie z właścicielką zaproszono nas na taras. Trochę zdziwiły mnie mało eleganckie plastikowe stoliki ustawione przez jednego z producentów lodów, ale nie wzbudziło to jeszcze mojego niepokoju. Pani Maria była miła, uprzejma i zapewniała, że dołoży wszelkich starań, by moja grupa była zadowolona. Na koniec zaprosiła nas do zwiedzenia wnętrz pałacu. – Mamy piękne obrazy artystyczne na ścianach – rzuciła na zachętę. Po słowach „obrazy artystyczne” przeczuwałem już, że za progiem czai się jakaś draka…
Jeleń i bejsbolówka
W dawnej sali tanecznej, nad rzędem stołów przystrojonych w tony plastikowych kwiatów wisiał obraz wielkości billboardu, malowany ręką jakiegoś „lokalnego artysty”. Na obrazie zmieściło się wszystko: w tle cumulusy na niebieskim tle i sylwetka Giewontu. Na środku jezioro, do jeziora wpada bajkowy wodospad, na brzegu jeziora, tuż obok dworku (tego, w którym się właśnie znajdujemy) pasą się sarny i jelenie. Na środku jeziora gondola wenecka, a w niej… para młoda. A jakże! Pani młoda w białym welonie, a pan młody w garniturze i … czapce bejsbolówce! – To mój syn! – oświadczyła Pani Maria, wyjaśniając, że syn zawsze chodzi w takiej czapeczce, więc wpadli z mężem na pomysł, by ten fakt uwiecznić i przekazać potomnym. Pozostałymi elementami dekoracji były wypchane i wypłowiałe jelenie, plastikowe palmy ze sztucznymi kokosami, świecące reklamy coca-coli i neonowy napis „Życzymy miłej zabawy”. Do tego obowiązkowa lustrzana kula. W górze żyrandole z plastikowego kryształu i sztuczny bluszcz na kolumnach. W korytarzu kolejne obrazy: jelenie na rykowisku, sylwetka starego żyda, ze dwa akty i pole maków. W pełni eklektyczny klimat dopełniał obraz słoneczników Van Gogha otoczony wiankiem plastikowych słoneczników z „makro” i para gipsowych krasnali strzegących schodów na pierwsze piętro. – Ci architekci zrobili wszystko na dworze, ale środek robiliśmy już sami – powiedziała z dumą Pani Maria. Dworek i trochę pieniążków dostaliśmy w spadku. A że byliśmy z mężem kilka razy na wczasach, to wszędzie trochę podpatrzyliśmy i zrobiliśmy to, co nam się najbardziej podobało – wyjaśniła. No, od razu widać – skomentowałem z maskującym moje zdruzgotane odczucia estetyczne uśmiechem. – A jak Pan ze Śląska, to na pewno przyjadą górnicy. Górnikom bardzo się u nas podoba – zachwalała dalej właścicielka, upewniając mnie w kilku branżowych stwierdzeniach. Po pierwsze: podróże niby kształcą, ale przede wszystkim tych już trochę wykształconych. Po drugie: są na tym świecie rzeczy, które jednak należy zostawiać profesjonalistom, bo z faktu, że coś się komuś podoba, niestety nic jeszcze nie wynika. Po trzecie: dobre chęci i pieniądze to czasami trochę za mało. Krzepiące w tym całym dramacie jest przynajmniej to, że Pani Maria z mężem spartaczyli własny dworek, idiotycznie wydając własne, prywatne pieniądze…
Piękna nasza ziemia cała
O całej tej historii przypomniałem sobie, przechadzając się po Oborze. To znaczy – po Arboretum Bramy Morawskiej. Tutaj najwyraźniej też ktoś (nie wiem jeszcze kto, choć mam pewne podejrzenia) coś gdzieś widział, coś się komuś spodobało, na jakichś wczasach czy podróży służbowej coś podpatrzył i postanowił sobie to zrobić na miejscu. Niestety – nie za własne pieniądze jak Pani Maria. No, ale po kolei…
Wybraliśmy się z Panem Zbysławem Szczepańskim na kilkugodzinny spacer po lesie. Było pięknie. Las pachniał jesienią, a my cieszyliśmy się jego urokiem. Odkryliśmy nieznane mi wcześniej groby – podobno rosyjski z końca II wojny światowej i niemiecki z roku 1921, od niedawna zadbane i otoczone opieką. Śledziliśmy ścieżki, którymi chodzi zwierzyna, spłoszyliśmy siedzące 5 metrów od nas sarny, widzieliśmy miejsca, gdzie dziki poszukują żołędzi i wybrudzone gliną drzewa, o które się ocierają po zażyciu błotnej kąpieli. Odkryliśmy nory lisów i podziwialiśmy niesamowite ilości liści czerwonego buka. Choć uwielbiam Racibórz, sam czasami zapominam, jakie świetne miejsca znajdują się 15 minut drogi od Rynku. Nie byłem w Oborze chyba ze dwa lata. W tym czasie zniknęły leśne domki, gdzie w niedzielne przedpołudnia można było urządzić pikniki. Zauważyłem też, że ścieżki edukacyjne, o których dumnie wspominają wydawane przez nasz UM przewodniki, są w zasadzie nieoznaczone. A przynajmniej ja (bądź, co bądź – pilot i czasami przewodnik) kilkukrotnie je gubiłem. Że tablice, które jeszcze się jakoś trzymają, znacznie odbiegają formą i estetyką od tego, co proponuje się turystom choćby w Beskidach, nie wspominając o infrastrukturze po czeskiej stronie Odry. Czasem opisują obiekty, które już nie istnieją. Za to w lesie, bo poruszaliśmy się poza ścieżkami – napotkaliśmy betonowe pozostałości po ławkach – najpewniej zbudowanych jeszcze przez Niemców i tkwiących tam kilkadziesiąt lat. Po drwalach i pracownikach pracujących w lesie pozostały puszki po piwie, które na początku zanosiliśmy do najbliższego kosza. Było ich tyle, że po jakimś czasie daliśmy sobie spokój, bo moglibyśmy spędzić na tym cały dzień. Mistrzostwem świata okazały się jednak roboty związane z planowaniem niektórych ścieżek w okolicach znanych mi z dzieciństwa „siedmiu górek”. Oto – nie wiem, kto i nie wiem przez kogo nadzorowany – najpewniej legalnie przywiózł nam do lasu kilka ładnych ton gruzu budowlanego z kawałkami cegieł, odłamków betonu i kawałkami dachówek, które teraz „przyozdabiają” leśne ścieżki. Fajnie, że nasz najładniejszy park jest otoczony opieką. Fajnie, że ktoś dba o kilka ścieżek leśnych. Ale gruz w lesie wygląda kiepsko i jest po prostu niebezpieczny dla dzieciaków. Lipa. I to nie drobnolistna…
Czary z lasem i ogrodem
Spacer zakończyliśmy w okolicach dawnej skoczni. Dawnej, bo jak zauważyłem w tej chwili skok z niej grozi co najmniej połamaniem nóg, jeśli nie ekspresowym przejazdem na drugą stronę Styksu. Nie jest zagrodzona ani zabezpieczona. W środku zjazdu dziura na 2 metry. Przejazdu strzegą… napisy na drzewie! A wszystko przez nową inwestycję – budowę Parku Japońsko – Słowiańskiego, nazywanego tutaj nieco bardziej eklektyczno – magicznie: „Zaczarowanym Ogrodem”. Kilka miesięcy temu czytałem jakieś głosy osób prywatnych czy nawet radnych oburzonych wycinką drzew i usytuowaniem tej inwestycji. Nie wiedziałem jednak, o jakie chodzi miejsce, o jaki chodzi park czy ogród i – mówiąc szczerze – nie zrobiły na mnie wrażenia głosy osób niezadowolonych z „jakiegoś tam powodu”. Pamiętam, że wtedy w sumie ucieszyłem się, że nasze Arboretum będzie nieco atrakcyjniejsze. Przecież w Raciborzu w zasadzie zawsze istnieje ktoś niezadowolony z racji tego, że ktoś inny coś robi. Ja też sporo robię i co chwilę komuś się to nie podoba. Taka karma.
Dziś zafundowaliśmy sobie z Panem Zbysławem pogawędkę filozoficzno – estetyczną, no i zobaczyliśmy na własne oczy, o co w zasadzie chodzi. Jako osoba zadowolona najczęściej z tego, że coś się rozwija czy choćby zmienia – dziś wpadłem jednak w głębokie zaniepokojenie czy też zakłopotanie, graniczące na przemian z atakami śmiechu i poczuciem zażenowania. Oto mieliśmy okazję być świadkami rodzącego się cudeńka. Równo przystrzyżonego i hiper eleganckiego ogrodu… powstającego w środku wyciętego na tę okoliczność lasu! Moje samopoczucie zaburzyło już samo ideologiczne założenie tej inicjatywy: budujemy piękny ogród (w sztuce postrzegany w końcu jako miejsce, w którym człowiek-ogrodnik panuje nad przyrodą, którą może sobie dowolnie kształtować, przycinać i nadawać jej formę) w… środku lasu! Czyli w miejscu gdzie chodzimy po to, by podziwiać piękno nieokiełzanej przyrody. Przyrody chronionej m.in. przez to, że znajduje się w miarę nienaruszonej przez człowieka formie. Gdzie biegają lisy, dziki i sarny. Gdzie drzewa przewracają się i próchnieją. Gdzie jesienią brodzi się w tonach liści. Gdzie rośliny mają swój własny tryb życia i nikomu nie wolno ich ruszać…
Widywałem różne ogrody azjatyckie w samej Azji: Chinach, Indiach, Tajlandii czy Kambodży. I żaden z nich nie znajduje się w lesie (dżungli) czy na środku pustyni! Ogród w sztuce wschodu, jako forma zawsze towarzyszy miejskim obiektom: pałacom, świątyniom, klasztorom, ewentualnie jest namiastką przyrody w zgiełku miasta. Jeśli ktoś był w Ogrodzie Japońskim we Wrocławiu, albo w Niemczech, bo tam tych ogrodów są dziesiątki i mu się tam „spodobało” – to najwyraźniej nie przemyślał wszystkiego. Zresztą, tutaj komuś spodobały się też inne klimaty. Oto z zamieszczonej na kołku informacji dowiadujemy się, że w środku dalekowschodniego ogrodu znajdzie się także krąg kamienny, w którym narady prowadzili pradawni Słowianie! Ot, taki raciborski eklektyzm… Poza klimatami dalekowschodnimi i słowiańskimi nie zabranie też kolekcji klonów, które – dodam od siebie – w naturalnej formie rosną tuż za ogrodzeniem 😉
Poza kwestiami estetycznymi pozostaje też kwestia czysto praktyczna. W ogrodzie (obojętnie włoskim, francuskim czy japońskim) – powinno być czysto, schludnie i słonecznie. Tymczasem nasz ogród (może dlatego, że „Zaczarowany”) usytuowany jest w miejscu ciemnym, wilgotnym i mówiąc prawdę – dosyć nieprzyjemnym. Jest to najniżej położony punkt Obory, a słońce dociera tu niezwykle rzadko. Dookoła jak wiadomo – las. A jak las, to i tony spadających liści. Dziś cała powierzchnia przyszłego ogrodu była przykryta złotym dywanem. Już widzę tych, którzy ten ogród będą za rok co dwie godziny od września do grudnia zamiatać. A zamiatać trzeba będzie, by ogród wyglądał jak ogród. A nie jak las. Bo w końcu ogród, choć w lesie – nie ma wyglądać jak las, tylko jak ogród!
Nie jestem też ekspertem od spraw melioracji i hydrografii, ale zauważyłem, że cały przygotowany pod „Zaczarowany Ogród” teren był podmokły, gliniasty i grząski. Jak zresztą od wielu, wielu lat. Nic dziwnego – w końcu z jednej strony gliniasto – ilaste, bardzo strome zbocza, a z drugiej kolejowa skarpa, która uniemożliwia odpływ wody. Może nawiezione setki ton ziemi zmienią stan rzeczy. A może nie. Może będzie grząsko. I żeby ogród można było zwiedzać, trzeba będzie wybetonować ścieżki. I będzie wyglądał jak miasto. No dobra – zagalopowałem się. Przecież zamiast betonować, można znaleźć formę pośrednią. Bruk. Ładny i estetyczny. Firm brukarskich mamy na szczęście dostatek. Tylko, jak zaczniemy brukować nasz las, przepraszam – ogród w lesie – to pewnie znowu będą jacyś niezadowoleni…
Prowincja leczy kompleksy…
Jak mówię – z zasady jestem zwolennikiem działania, inwestowania, rozwoju i zmian wszelakich. Dziś w Oborze poczułem się jednak dziwnie. Wiem, że zmiany trzeba przeprowadzać odważnie i z rozmachem. Wiem, że podupadający gospodarczo i wizerunkowo Racibórz potrzebuje powiewów nieprzeciętności. Ale czy przed dalekowschodnio – słowiańsko – lokalnym ogrodem, nie przydałoby się nam w Oborze coś bardziej prozaicznego i przede wszystkim – oryginalnego, a nie skopiowanego od sąsiadów? W Ustroniu na stokach Równicy istnieje Park Leśnych Niespodzianek – może to ten obiekt należało podglądać biorąc się za zagospodarowanie lasu? Biegające wolno zwierzęta wkomponowane w naturalne środowisko, możliwość pogłaskania daniela, jelonka czy świnki wietnamskiej, nakarmienia kozy zieloną gałązką, do tego nowoczesny plac zabaw, z którego nie sposób wyciągnąć dzieci, ruchoma aleja bajek, a na deser zajęcia edukacyjne: pokazy sokolnictwa i latających sów. My tymczasem mamy piękny las i potencjalnie świetne arboretum, które dla większości Raciborzan (nie wspominając o ew. turystach) jest tworem niezrozumiałym i nieznanym. Mamy miejsce, które może być lasem edukacyjnym i miejscem warsztatów ekologicznych, nie gorszym niż lasy rudzkie czy położony dosyć daleko od centrum Łężczok. Nie mamy w nim ani porządnych tablic informacyjnych przy wejściu, ani porządnie oznaczonych ścieżek dydaktycznych, ani drewnianych domków, gdzie można się schronić przed deszczem, ani nawet solidnych urządzeń na ścieżce zdrowia. Nie ma legalnego miejsca, gdzie wycieczka może rozpalić ognisko i upiec kiełbaski, a to przecież podstawowa atrakcja jednodniówek dla szkól podstawowych. Parking po opadach deszczu jest głęboką na 20 cm kałużą. Nie mamy w końcu tego, co w takim miejscu najważniejsze: pawilonu edukacyjnego! Pracownicy Arboretum (notabene świetni fachowcy oddani swojej pracy) uczą dzieci w szkołach, nie mając do dyspozycji żadnej salki edukacyjnej na miejscu. W zasadzie nikt z przeciętnych raciborzan nie wie, dlaczego to arboretum jest w ogóle ciekawe, co w nim rośnie, co w nim śpiewa i co po nim biega. Zero najprostszej wystawy edukacyjnej, nie wspominając o salce interaktywnej, jakich dziesiątki powstają we współczesnych obiektach muzealnych i edukacyjnych. Zero możliwości zobaczenia filmu informacyjnego czy edukacyjnego. W samej Oborze nie sposób dostać informacji o niej samej! Brakuje kiosku przy wejściu, gdzie można by dostać mapkę czy ulotkę. Przy wejściu, poza bramą ze sponsorami – ani słowa o możliwym przewodnictwie dla szkół czy osób prywatnych (choćby raz w tygodniu, w niedzielę o 11.00). Mini – ZOO, od lat najpewniej niedofinansowywane, choć otoczone troskliwą opieką – przedstawia się raczej jako relikt poprzedniej epoki, niż jako współczesna atrakcja turystyczna. Nie należę do ludzi, którzy nie potrafią kreślić śmiałych planów, ale… czy to na pewno wielki plan, czy przypadkiem nie leczenie prowincjonalnych kompleksów i raciborski sen o potędze?
Bulwar swój widzę ogromny…
To dosyć symptomatyczne dla naszej prowincji. Mamy piękną toaletę dla psów za kilkadziesiąt tysięcy złotych, do której utrzymania prezydent ma zamiar dołożyć z najbliższego budżetu kolejnych piętnaście, (choć prawie nikt z niej nie korzysta), ale nie mamy przyzwoitej toalety dla turystów w centrum. Zbudowaliśmy kosztem ciężkiej kasy stadion na jeden mecz rozgrywek UEFA (który nie wzbudził medialnego zainteresowania nawet w regionie), a najstarszy klub piłkarski jest na skraju przeżycia i głosami zdesperowanych kibiców woła o pomoc. Park zamkowy w centrum miasta wygląda jak zasyfiony kawałek dżungli. Krzaki nieskoszone, śmieci niezbierane, butelki w krzewach leżą od wieków, trawy nikt nie nasadza, a dalsze dróżki śmierdzą i toną w odchodach ptaków. Park przy dworcu kolejowym to obraz nędzy i rozpaczy. Ogród Jordanowski jest ciemną i zapuszczoną wylęgarnią młodych przestępców. Ale my cieszymy się z faktu posiadania certyfikatu ekologicznego ISO eksponowanego w logo miasta (to zresztą też delikatnie mówiąc – lekki obciach), żyjemy snami o bulwarach nadodrzańskich i ładujemy niecałe półtora miliona w fajny kawałek azjatyckiego ogrodu znajdującego się środku lasu na skraju miasta.
W dziedzinie leśnictwa ani ogrodnictwa nie jestem fachowcem. Moje spostrzeżenia to odczucia zwykłego raciborzanina – spacerowicza. Potrafię zresztą wyobrazić sobie argumenty „za” i po części je podzielam. W końcu – zawsze lepiej, że coś się dzieje. Ale czy na pewno działamy sensownie, ze strategią i w dobrym kierunku, czy po prostu budujemy potężne pomniki, kiedy chwieją się pod nimi cokoły?
Dawid Wacławczyk
Dłuuuuuuuuuuuuuuugie to, ale ok.
Niestety to co napisano jest prawdą,wyrywamy ziemi korzenie aby bratki rosły t6ylko na chwilę,smutne!Ale jest to brutalna prawda o niekompetecji,chciejstwie i pomnikomanii.Piękny ogód można zrobić w parku zamkowym,na łąkach bez wicinania drzew bo ich tam nie ma itd i itp …………………………..iiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiŻałość dupę ściska
Panie Dawidzie, przecież można zrobić fontannę i od razu będzie lepiej, co nie?
Dawidzie drogi gratuluję fantastycznego felietonu. Jak zwykle trzymasz fason. Raz zaśmiewałem się do łez a innym razem wpadałem w zadumę. Odkąd nie mieszkam w Raciborzu bywam w Oborze niezbyt często, ale zawsze było to dla mnie magiczne miejsce. Chodziłem tam z kumplami na sanki, potem z dziewczynami na randki a w końcu z dziećmi na długie spacery. Tak…. miasto Racibórz z ekologią na Ty. I straszno i śmieszno. Zachęciłeś mnie jednak do spaceru po tym zakątku. Swoją drogą czy znajdzie się ktoś kto będzie chciał Oborę wykorzystać w swojej kampanii wyborczej?
D A W I D! NA….PREZYDENTA! CAŁKIEM POWAŻNIE. MŁODY, RZUTKI, Z WIZJAMI SWOJEGO UKOCHANEGO MIASTA I BEZ UKŁADÓW I KOLESIOSTWA! Typu TIMUR I JEGO DRUŻYNA! NA PEWNO POCIAGNAŁBY MŁODYCH DO DZIAŁANIA, KTÓRYCH POTRZEBY ZNA JAK NIKT!
I w ten sposób zarządzane jest całe to miasto :/