Pożar w Kuźni oczami świadków i uczestników akcji gaśniczej

Na terenie pożarzyska w Kuźni Raciborskiej odbyły się uroczystości z okazji 20. rocznicy wybuchu najtragiczniejszego w dziejach współczesnej historii Polski pożaru (zdjęcia). Jak pożar wspominają jego świadkowie?


Tamten pożar to trauma nie do wymazania opublikowane przez raciborz_com_pl

- reklama -

Stefan Kaptur, w 1992 roku zastępca dowódcy Jednostki Ratowniczo- Gaśniczej PSP w Raciborzu:

"Kiedy 26 sierpnia o godz. 13.53 dotarł do nas meldunek od Andrzeja Kaczyny o pożarze w Kuźni Raciborskiej, wraz z nieżyjącym dziś Gerardem Wranikiem i Andrzejem Charukiem wsiedliśmy do żuka. Gnaliśmy, ile fabryka dała, aż w chłodnicy zagotowała się woda. Ale po kwadransie dotarliśmy do lasu, do drogi dyrekcyjnej. Pożar był po lewej stronie, patrząc od Kuźni w kierunku Dziergowic. Gerarda Wranika zawiozłem w stronę torów kolejowych, gdzie już mocno się paliło. Tam przejął dowodzenie.  Andrzeja zostawiliśmy przy wyjeździe z lasu, żeby kierował jednostki OSP w naszą stronę. Ogień hulał już w wierzchołkach drzew, wiatr pchał go w kierunku asfaltu. Postanowiliśmy zbudować linię obrony na drodze Kuźnia – Dziergowice. Poustawialiśmy tam samochody, które z działek wodnych polewały korony drzew. Poszycie strażacy zlewali wodą z węży. Uspokojony pomyślałem wtedy no to pożar mamy załatwiony. Była jakaś trzecia po południu. Nagle krzyk. Ogień z drugiej strony! Błyskawicznie przerzucił się na prawą stronę drogi. Był jeszcze na ziemi, ale już za chwilę w koronach. Sytuacja zmieniła się diametralnie…"

Włodzimierz Fischer, w 1992 roku komendant Straży Leśnej w Nadleśnictwie Rudy Raciborskie:

"…Szybko dotarłem do miejsca, gdzie się paliło. W akcji były już wozy straży pożarnej. Z zaciekawieniem przyglądała się temu, żywo komentując, grupa gapiów z pobliskiej Solarni. Nikomu nie przychodziło do głowy, że niedługo będzie tu piekło. Kiedy zorientowałem się, że ogień zaczyna iść w górę i sięgać koron, rzuciłem do tych ludzi, by zamiast bezczynnie stać próbowali tłumić ogień przy ziemi. Niektórzy posłuchali i zaczęli coś robić, inni dalej stali. Może pół godziny później gapiów już nie było – uciekli do domów. Walka z pożarem była mordercza…"

Witold Cęcek, w 1992 roku burmistrz Kuźni Raciborskiej:

"Jednym z pierwszy zadań było zorganizowanie zaopatrzenie w paliwa. Nikt nas nie pytał, skąd weżniemy na to pieniądze. Zresztą nie mieliśmy ich – wydaliśmy zatem specjalne upoważnienia do tankowania. Na stadionie wyznaczyliśmy miejsca postoju taboru; było tam zaplecze socjalne: bieżąca woda, szatnie itd. Rosnącej fali ściągających ratowników trzeba było zorganizować noclegi – urządziliśmy je głównie w szkołach. (podjąłem decyzję o przesunięciu roku szkolnego). Ale przecież ci ludzie przyjechali tu "na chwilę", tak jak stali. Trzeba było im zapewnić mydło, ręczniki, maszynki do golenia, skarpety, koszule itd. Zwróciłem się w tej sprawie o pomoc do mieszkańców – nie zawiedli. Ogłosiłem zbiórkę pieniędzy na specjalnym subkoncie Urzędu Miasta. Odzew był zaskakujący, niemal z całego kraju popłynęły datki, małe i całkiem spore. Zorganizowaliśmy sztab pomocy medycznej. I nie chodziło tylko o jakieś poważniejsze urazy, choć i takie się zdarzały. W tym niesamowitym upale, wśród ratowników ciężko walczących z żywiołem, powszechną dolegliwością było odwodnienie organizmu. Pamiętam dzień, w którym wydaliśmy 100 tys. butelek wody mineralnej…"

Hubert Dziedzioch, w 1992 roku starszy ogniomistrz, kierowca wozu strażackiego:

"W tamtych dniach nie miałem jakiegoś szczególnego poczucia strachu o życie. Nie było czasu żeby o tym myśleć. Nad wszystkimi czuwała Opatrzność. Wraz z 20 innymi strażakami 26 sierpnia przy drodze dyrekcyjnej znalazłem się w pułapce ognie. Wywinąłem się smierci, choć wtedy rozum raczej mnie nie prowadził. Kiedy dopadły nas płomienie i kłęby dymu, najpierw rzuciłem się w stronę samochodu. Silnik pracował, zbiornik był pełen wody. Ale w ostatniej chwili odrzucił mnie potężny podmuch ognia. Zdążyłem jeszcze zobaczyć, jak drzwi auta zamyka za sobą Andrzej Kaczyna, mój dowódca. Uciekać! Mając do wyboru ucieczkę przez stary las lub przez młodnik, stareńczo rzuciłem się w ten drugi. Ale dziś wiem, że gdybym pobiegł w teoretycznie bezpieczniejszy, dojrzały drzewostan, to bym się nie uratował, bo tam było już piekło. Kiedy zziajany wydostałem się na otwartą przestrzeń, a dokładniuej stanąłem pośród jakimś cudem ocalałych w morzu ognia, wysokich paproci – postanowiłem, łukiem omijając ten stary las, wrócić do wozów. Wciąż wydawało mi się, że tam jednak będzie bezpieczniej. Sądziłem, że wszyscy się w nich schowali. Mało tego, przecież zostawiłem samochód, trzeba go ratować. Może tak myślał Andrzej Kaczyna? Ale nawet w pobliże tego miejsca nie można było już dojść. Płomienie wciąż mnie ścigały. Zawróciłem i to samo zrobił ogień. Znowu zacząłem uciekać, goniły mnie głuche detonacje. Później okazało się, że to pod wpływem nagłego wzrostu ciśnienia, wywołanego wysoką temperaturą, eksplodowały samochodowe opony, dopiero później zajęły się ogniem. O dziwo, uchowały się zbiorniki paliwa. Nie wiem, jak długo biegłem, zanim poczułem, że nic mi nie grozi…"

Józef Ślązak, leśniczy leśnictwa Kotlarnia w Nadleśnictwie Rudy Raciborskie:

"… Do końca życia będę pamiętał nocną akcję przy drodze Kotlarskiej. Zjechały się "żuki" z wielkimi jupiterami. W ich świetle, uwijając się jak w ukropie, ścinaliśmy drzewa, aby utworzyć szeroki, bezleśny pas, mogący zatrzymać ogień. Za pilarzami szarżowały z rykiem silników dwa opancerzone, wojskowe "wuzety", gąsienicami mieląc i wgniatające w ziemię wszystko, co spotykały na swojej drodze. To był nieprawdopodobny widok. Cud, że nikomu nic się nie stało – przy wyrębie w dzień nie trudno o nieszczęście, a co dopiero w nocy, zwłaszcza kiedy ma się za plecami będące w ciągłym ruchu maszyny, wielkie jak czołgi. Czułem się jak na wojnie, na wojnie z ogniem…"

Jan Plutowski, główny specjalista ds. ochrony przeciwpożarowej RDLP w Katowicach:

"…Akcja przebiegała sprawnie i po jakiś dwóch godzinach wydawało się, że sytuacja jest opanowana. Porywisty wiatr niespodziewanie jednak pokrzyżował wszelkie rachuby i błyskawicznie przerzucił ogień wprost bna linię obrony, pod wozy bojowe – życie straciło dwóch strażaków. Ta tragedia wyraźnie zdeprymowała uczestników akcji. Ludzie przestraszyli się, cofnęli, na miejscu pojawiła się policja i prokuratura. Skupiono się na dogaszaniu terenu wokół miejsca, gdzie zginęli strażacy. Powiedziałbym nawet, że także inne zorganizowane działania zostały na jakiś czas wstrzymane. Dopiero pod wieczór, kiedy zresztą pożar jakby tracił wcześniejszy impet, skoordynowano je ponownie. I jeszcze raz wydawało się, że uda się nie dopuścić do przerzucenia ognia na nowe obszary. Dziś można powiedzieć, że wtedy zawiodła koordynacja działań pomiędzy poszczególnymi dowódcami poszczególnych odcinków linii obrony, zresztą owe odcinki tworzyły się i znikały wraz z rozwojem pożaru. Szwankowała łączność pomiędzy poszczególnymi służbami, zawodził stary, wysłużony tabor i sprzęt gaśniczy. Ale czy w tak trudnej, rozległej i nieprawdopodobnie dynamicznej akcji gaśniczej, nawet mając lepszy sprzęt, można było uniknąć zamieszania? Nie sądzę…" 

Janusz Przybylski, komendant miejski Państwowej Straży Pożarnej w Gliwicach:

"… Po śmierci dwóch strażaków, 26 sierpnia, do lasu wjeżdżało się ostrożnie. Obowiązywała zasada: najpierw należało rozpoznać drogę; jeśli do pokonania było więcej niż 300 czy 500 metrów trzeba było zaplanować drogę odwrotu. Mając do dyspozycji samochód operacyjny sam tak postępowałem, wpuszcając wozy gaśnicze pojedynczo. Każdy wylewał zapas wody, wracał, dopiero wtedy wjeżdżał następny. Nieoceniona była dla nas pomoc leśników i miejscowych myśliwych. Doskonale znali teren, służyli za przewodników, wskazywali punkty poboru wody. Ogólnie rzecz biorąc, dobrze oceniam zaopatrzenie w wodę – to bolączka wielu akcji gaśniczych…"

/p/

fragmenty wypowiedzi pochodzą

z książki "Feniks z popiołów" wydanej z okazji

20. rocznicy wybuchu pożaru

- reklama -

2 KOMENTARZE

KOMENTARZE

Proszę wpisać swój komentarz!
zapoznałem się z regulaminem
Proszę podać swoje imię tutaj