Wywiad z mistrzem Włodzimierzem Maruniakiem

Z shihanem Włodzimierzem Maruniakiem, założycielem raciborskiej sekcji Karate Kyokushin, rozmawia Aleksandra Drużbicka. Zobacz relacje ze spotkania

Witam serdecznie, dziękuję że zgodził się Pan poświęcić swój czas. Czy długo jest Pan w Polsce?

- reklama -

 

Przyjechałem 16 czerwca i zaliczyłem już dwa zloty, dzisiejszy jest trzeci, byłem bardzo zajęty.

 

W różnych miastach?

 

Tak, akurat było 30-lecie ukończenia AWF, byłem parę dni w Łodzi. Później spotkałem się z przyjaciółmi z AWF z mojego roku, których nie widziałem 30 lat. Spędziliśmy razem czas naprawdę wspaniale.

 

Pochodzi Pan z okolic Legnicy. Kiedy przybył Pan do Raciborza i co Pana tu sprowadziło?

 

Studiowałem AWF we Wrocławiu i w czasie tych studiów, pod koniec roku, poznałem dziewczynę. Uczuciowo bardzo się do siebie zbliżyliśmy, a że ona była z Raciborza, więc się przeprowadziłem. Wesele było w Legnicy, potem przyjechaliśmy tutaj. Mamy dwóch synów: Dawida i Kubę. Później nasze drogi rozeszły się… Przeprowadziłem się do ojca, do Legnicy. To były ciężkie czasy po stanie wojennym. Zastanawiałem się co robić dalej. Doszedłem do wniosku, że spróbuję emigracji i wyjechałem z moją przyszłą żoną. W Niemczech mieszkaliśmy trzy lata, potem dostałem zgodę na emigrację do Kanady.

 

To bardzo daleko od domu, czy nie było ciężko? Nie tęsknił Pan?

 

Najgorzej przeżywałem rozłąkę z dziećmi.

 

Ile miały wtedy lat?

 

Jeden 10, drugi 7.

 

Prowadził Pan sekcje najpierw tu, w Raciborzu, potem w Niemczech i Kanadzie. Czy mógłby Pan opowiedzieć o różnicach? Nie chodzi mi tu o komfort techniczny, wiadomo, że na Zachodzie było i wciąż jest łatwiej, ale raczej o mentalność, o to jacy są ludzie, jak się z nimi pracuje, jakie mają nastawienie do treningu, wysiłku, samowyrzeczenia?

 

Po wyjeździe do Polski zawitałem do Nurnberg, ponieważ tam mieszkał mój przyjaciel i uczeń z Raciborza. Tam też skierowałem mojego brata, gdyż postanowiliśmy razem emigrować do Kanady. W czasie oczekiwania nie chciałem zostawiać karate i zapisałem się do klubu DJK w Nurnberg, który prowadził wówczas wysoko postawiony w partii CDU Helmut Lesh. Był to w tamtych czasach bardzo szanowany człowiek. Wtedy nie było właściwie sekcji karate, jedna została założona przez mojego ucznia, ale z racji jego niskiego pasa była to tylko mała grupka. Kiedy tam przyjechałem, zacząłem bardzo intensywnie ćwiczyć. Ludzie się dowiedzieli, że mam wyższy pas i zaczęli przychodzić. Większość z nich, jakieś 70%, to byli ludzie, którzy mieszkali w Polsce i emigrowali jako Niemcy do Niemiec. W związku z tym mieli inną mentalność. Pozostali to Niemcy, którzy może z racji innej generacji, mieli zupełnie inne podejście do życia. Byli to ludzie, którzy, jak się zmęczyli, to nie przyszli tydzień na trening. Miałem też kilku emigrantów ze Związku Radzieckiego. Polacy byli bardzo ambitni i praca z nimi była przyjemnością. Przez trzy lata gratisowo prowadziłem tę sekcję. Mojego szefa nigdy nie prosiłem o żadną pomoc i miałem spore uznanie. Ile razy proszono mnie o jakiś pokaz, np. z racji rocznicy klubu DJK, organizowałem i przygotowywałem grupę. Ale mój czas oczekiwania na emigrację przedłużał się, bo nie miałem wszystkich dokumentów, a już złożyłem wniosek. Sprawa była już prawie zakończona, ale z racji dłuższego pobytu w Niemczech dostałem nakaz opuszczenia kraju. I wtedy poszedłem do tego szefa, jak wspomniałem, był to bardzo zacny człowiek. On, kiedy usłyszał o moich kłopotach, podniósł telefon i zadzwonił do biura zajmującego się pobytem oczekujących na emigrację, do człowieka, który za to odpowiadał i nie było dyskusji. Kazał mi pojechać do tego biura po odbiór zezwolenia na przedłużenie pobytu. Dostałem trzy miesiące, choć potrzebowałem tylko miesiąc. Dzięki niemu i dzięki karate, które przyniosło mi uznanie, mogłem spokojnie oczekiwać na emigrację. Kiedy przyjechałem do Kanady zamieszkałem w Ontario.

 

To piękne okolice.

 

Każda okolica ma swój urok. Nie wiedziałem jak jest w Kanadzie, miałem przed oczami piękne przełęcze góry, dzicz – to co lubię. A kiedy przyjechałem do Ontario, spotkałem się z nizinnym krajobrazem takim, jak u nas w okolicach Raciborza. Gdzie są te góry, te lasy?! Tam jak w Polsce było! Jedynie kształt budynków, szczególnie wiejskich, różnił się od polskich.

 

A jeziora?

 

A jeziora, oj Boże! Ta dzielnica jeśli chodzi o to, jest przepiękna! Tylko klimat jest straszny. Wiosna jest krótka, trwa tydzień. Momentalnie robi się ciepło. Po tygodniu wszystko jest zielone. Później zaczyna się lato, i to tak upalne, że ludzi spędzają większość czasu w tzw. mollach – ogromnych kompleksach handlowych, gdyż jest tam dobra klimatyzacja, przychodzą tam całymi rodzinami. W domu nie da się wytrzymać. W pewnym momencie przychodzi ogromne zawilgocenie, do tego stopnia, że człowiek czuje się jak w saunie, wszystko jest mokre. A komarów tysiące! W każdym oknie zapchana moskitiera, a już nie mówię żeby w okresie letnim wejść do lasu, słychać jeden wielki szum.

 

Czy po przyjeździe poczuł Pan, że kondycja spadła, kiedy zaczął Pan ćwiczyć?

 

O nie, założyłem sekcję zaraz. Złapałem kontakt z Polakiem, który niedaleko ode mnie prowadził grupę karate przy Kongresie Polskim. Na moje ogłoszenie odpowiedziało dużo Polaków. Miałem też ciekawą grupę. Później zdecydowałem się przeprowadzić do British Columbia. Tam założyłem grupę w porozumieniu z szefem karate i znowu zgłosiło się dużo Polków. Ale biorąc pod uwagę czas kiedy byłem na emigracji w Niemczech i w Kanadzie, w dwóch prowincjach, to największą satysfakcję miałem tu, w Raciborzu. Tutaj ludzie mieli takiego ducha, takie serce do treningów… Myślę, że dzięki temu, iż zdobyłem umiejętności na AWF-ie, a także dzięki swojemu charakterowi potrafiłem wiele z moich uczniów wydobyć.

 

Wiem, że mocno ich Pan dociskał.

 

Oj tak.  Tutaj, jak zrobiłem moim uczniom lekki trening, to widziałem w ich twarzach niedosyt, zresztą, he, he, te treningi które tam w Kanadzie przeprowadzałem, to było może 40% tego co robiłem tutaj i to było dla nich tak ciężkie, że nie przyszli mi przez następny tydzień! A tutaj, jak zrobiłem 100%, to moi uczniowie płakali, krzyczeli zaciskali w zębach pasy żeby zrobić co trzeba, a jak nie, to ja brałem pas i tak ich prałem po plecach, że aż świszczało, żeby im dodać otuchy. Ale za to jak wychodzili, to mówili : „To był trening!”  Pot się lał, ludzie mieli krew na kimonach po tych walkach.  I to było takie ogólne zadowolenie, widzi Pani, zupełnie inna mentalność, inny system. Wtedy była też moda na kimono, każdy chciał przeskoczyć siebie, była inna ambicja. Tam w Kanadzie nie odczułem takiej satysfakcji jak tutaj.

 

A czy dzisiaj dalej się Pan czuje emigrantem będąc tam? Czy ciągnie Pana do korzeni  czy wręcz przeciwnie, nastąpiła taka asymilacja, że wszystko już jest zwyczajne i normalne?

 

Ja tutaj przeżyłem bardzo piękne momenty we wszystkim, począwszy od pracy, przyjaźni, obowiązków i treningów.  Kiedy spotkałem się z moimi przyjaciółmi z AWF po 30 latach (właśnie niedawno był zlot we Wrocławiu). Na początku czułem się obcy bo długo nie widziałem się z nimi, ale po godzinie nagle wszedłem w ten świat i klimat jaki pamiętam z czasów kiedy całą grupą jeździliśmy na rajdy, czułem się wtedy młody. Poczułem się jakbym był tym, który był tyle lat temu między nimi. Zachowywaliśmy się tak…  o Jezu! Cha, cha! Tak samo dzisiaj: na początku wszedłem dumny, że ich widzę, że ich spotykam. Widzę, że twarze i sylwetki się trochę zmieniły. Poczułem się dumny, że posiadam taki stopień… ale po jakiejś pół godzinie, po tej rozgrzewce, czułem się tak, jakbym był między nimi młody –  i to jest piękne uczucie. Dlatego ważne było dla mnie żeby być między nimi.

 

To dodaje sił, prawda?

 

Oj tak, zwłaszcza, że byliśmy na tej sali gdzie ćwiczyliśmy kiedyś  4 – 5 razy w tygodniu. Czułem tą salę i od razu zauważyłem że okna były podniesione wyżej. Kiedyś przez te okna ludzie oglądali nasze treningi.  Ponieważ spoza naszego klubu na salę mogły wejść tylko osoby zaproszone, więc za oknami mieliśmy czasem tłum gapiów.

 

Są różne style karate, styl Kyokushin jest stylem twardym.  Czy zdecydował się Pan na taki wybór świadomie czy też był to raczej przypadek? Co miało wpływ na taką decyzję i czy ma to związek z charakterem skoro w tym stylu się Pan odnalazł, i zdecydował go doskonalić? Co w tym stylu Pana pociągnęło?

 

Byłem zafascynowany sportami walki już od dziecka, ale w Legnicy nie było możliwości trenowania za wyjątkiem judo i to w jednostce wojskowej, gdzie nie było dostępu. Był też boks, ale mnie nie pociągał. Imponowały mi japońskie sztuki walki, ale niebyło nic takiego. Potem, na studiach AWF podczas jakichś zajęć zauważyłem, że jeden z moich przyjaciół (zanim przyszedł nasz wykładowca z zajęć praktycznych) zaczyna się rozgrzewać w jakichś nienaturalnych ruchach, których wcześniej nie spotykałem. Obserwowałem zaciekawiony co robi z rękami i jak się rozgrzewa, w końcu podszedłem do niego i zapytałem co robi. On był bardzo skromny, powiedział „a rozgrzewam się”. W końcu pociągnąłem go za język, zadałem kilka pytań i dowiedziałem się, że ćwiczy karate. Wypytałem go gdzie, ale okazało się że grupa już jest zamknięta: na sali ćwiczyło już 120 osób na 100 możliwych.

 

Odwieczny polski problem, prawda? Są chętni, ale brakuje miejsc i sprzętu…

 

Tak, zwłaszcza w tamtych czasach.  Ale ponieważ on był asystentem instruktora, poprosiłem go, żeby wcisnął jeszcze jedną osobę. Nie miałem więc, może poza wyjątkiem za wyjątkiem Kung Fu, możliwości wyboru, ani nie wiedziałem co znaczy Kyokushin. Dzięki temu, że tamten instruktor wyraził zgodę, przypadkowo dostałem się do sekcji Kyokushin. Myślę, że gdybym po zasięgnięciu informacji wcześniej wiedział jaki jest rdzeń, styl walki i  nauczania, myślę, że jednak wybrałbym Aikido, nie Kyokushin. Pociąga mnie Aikido.

 

Czyli tak zwana defensywna sztuka walki polegająca na wykorzystaniu siły przeciwnika w celu własnej obrony.

 

Tak zwane „muśnięcie palcem”.

 

Lub „zepchnięcie napastnika na obwód wirującej kuli”.

 

Tak, tak, to też. Ale Kyokushin imponowało mi właśnie z racji tego, że jest twardym stylem walki i twardą szkołą. Odczuwałem olbrzymią satysfakcję, zwłaszcza kiedy mieliśmy obozy wspólne, na które przyjeżdżali fascynacji różnych stylów karate. Mogłem się przyjrzeć i stwierdziłem, że Kyokushin  ogólnie biorąc pod uwagę sprawność, wytrzymałość i styl walki, przewyższało inne.

 

Bardzo piękna jest przysięga  dojo, którą składają karatecy. Chciałabym zapytać o kilka szczegółów. Jeden z punktów mówi: będziemy dążyć do opanowania sztuki karate, aby kiedyś nasze ciało i zmysły stały się doskonałe.  Czy myśli Pan, że coś takiego jest w ogóle możliwe, aby zmysły i ciało osiągnęły doskonałość, a jeśli tak, to w czym ona miałaby się wyrażać?

 

Ta przysięga została utworzona od wzorów japońskich. Żeby zrozumieć istotę tego punktu, trzeba byłoby wejść w religię buddyzmu i posiąść ją na tyle, żeby zrozumieć te słowa. Ludzie powtarzają te je, ale nie rozumieją dokładnie ich znaczenia.

 

Czyli jednak ta doskonałość zmysłów i ciała, która wydaje się bardzo cielesna, ma się wyrażać w jakimś pierwiastku duchowym?

 

To przychodzi z czasem. Często ludzie, którzy zaczynają ćwiczyć,  na początku myślą tylko o tym, żeby być dobrym w walce – nazwijmy to – ulicznej. Chcą być sprawni i myślą, że szybko zdobędą wysokie pasy. W trakcie nauczania, jeżeli po selekcji ktoś zostaje dużo w tyle, zaczyna rozumieć, że istota tego nauczania i cel karate są inne. Chodzi o to, żeby zjednoczyć swoją myśl z tym co się robi – i to niezależnie od tego czy ćwiczy się dzisiaj w sali, ale przy każdej rzeczy, którą wykonuje się na co dzień. Wie Pani, od czasu kiedy złapałem przez Naszą Klasę  kontakt z moimi uczniami miałem wiele, wiele listów od nich i czułem się jakbym był tym, który zbudował z nimi dom. Dali mi takie odczucie, że dałem im siłę przebicia w życiu, że osiągnęli to co mają dzięki temu, że ja im dałem wiarę w siebie, a oni poczuli to dopiero po upływie lat. To naprawdę absolutnie niesamowite uczucie! Po tych listach byłem bardzo szczęśliwy, tak były piękne. Chciałem znowu się z nimi spotkać i uściskać ich. Dojo  zawsze było dla mnie miejscem, gdzie wszyscy są równi. Dla mnie jest  to miejsce, gdzie jest inny świat, a na wieczornej kolacji chcę ich wszystkich serdecznie uściskać.

 

To właśnie podkreśliła pani Ala – najstarsza uczestniczka treningu, która przyjechała na spotkanie po 25 latach. Powiedziała mi, że nie tylko był Pan wspaniałym trenerem, ale także dobrym przyjacielem i kolegą. Pańscy uczniowie naprawdę Pana cenią.

 

Ja się bardzo cieszę, że oni przyszli. Niektórzy moi wychowankowie nie mogli być na treningu, ale pojawią się na kolacji. A wielu z nich wysoko zaszło, nie? Cha, cha, cha. Ale nie to jest ważne. Myślę, że zapamiętali  w ciągu tych lat takie chwile, że każdego, który zwrócił się do mnie z problemem i prosił o pomoc, traktowałem jak syna. Jeżeli miał u mnie szacunek, sprawa musiała być załatwiona. Co innego jak nie chodził na treningi, cóż, sam się wykluczał. Ale były i takie momenty, że dostawali baty ode mnie tak, że aż piszczało, „ścieżka zdrowia” tak zwana.

 

Czyli jak prawdziwy ojciec… raz przytulić, a raz pas.

 

Cha, cha, cha, dokładnie tak!

 

Jeden z punktów przysięgi mówi o tym, że macie spoglądać w górę dążąc ku prawdziwej mądrości i sile porzucając inne pragnienia.  W tym momencie, nie wgłębiając się w filozofię buddyjską, chciałabym zapytać czym dla Pana jest góra, czym jest dla Pańskich uczniów i co jest dla Pana prawdziwą mądrością i siłą?

 

Pragnienie” wielkie miałem dzisiaj po treningu i się napiłem tego, tego… /wskazuje na butelkę brandy – wszyscy się śmieją/  Hm, to jest olbrzymi wachlarz rzeczy, które się zazębiają. Każdy wybiera drogę życia jaką chce mieć. Ja twierdzę, że dobrze, jeśli znajdzie się ktoś, kto to ukierunkowuje, gdyż najczęściej bywa tak, że z rodzicami nie ma porozumienia. To przychodzi wiele lat później i wtedy człowiek rozumie, że największym przyjacielem jest ojciec i matka. Ale w okresie młodości najczęściej jest tak, że młodzi wybierają sobie jakiś „ideał”… i ja byłem dla nich tym ideałem. Oni bardzo się mnie słuchali, byłem dla nich często jako starszy kolega, który pomagał wybrać im te drogi. Chyba to by była odpowiedź na to pytanie.

 

Co w takim razie musiał Pan porzucić? Życie jest przecież pełne dylematów, wybór jednej drogi oznacza pozostawienie wielu innych. Co było dla Pana najtrudniejsze do zostawienia?

 

Miałem rodzinę, dzieci… Miałem też swoje hobby – myślistwo. Poświęciłem swój czas, powiedziałbym bardzo konsumpcyjnie jeśli chodzi o karate, miałem treningi cztery – pięć razy w tygodniu i odbywało się to niestety kosztem rodziny i przyjaciół oraz polowań. Poświęcałem te pragnienia, aby być z moimi uczniami, co później zupełnie zmieniło tok życia w mojej rodzinie.

 

Jest też w przysiędze dojo  coś, co dzisiaj jest bardzo niepopularne. Obecnie, na przykład kiedy szuka się pracy lub przedstawia swoje CV, trzeba przedstawić się od jak najlepszej strony, wymieniać swoje atuty i zalety z próżną pewnością siebie i bez cienia skromności. Tymczasem dojo wymienia cnotę pokory jako bardzo ważną. Czym dla Pana jest pokora, jak Pan ją rozumie?

 

Dla mnie w tym układzie pokora łączy się z dyscypliną i szacunkiem, jest to rzecz, która nie może być lekceważona w japońskich stylach walki. Pokora to ugięcie: to tak jak z samotnym drzewem na wielkim wichrze, jeśli drzewo ugnie się, to przetrwa i potem znów się wyprostuje. Natomiast jeśli postawi się wiatrowi, złamie się.

 

Mistrzowie życia duchowego mówią, że pokora to prawda, lub lustro pokazujące prawdziwe oblicze człowieka, jest to widzenie siebie i innych w prawdzie, czy Pan by się zgodził z takim określeniem?

 

Powiedziałbym, że to dyskusyjne, bo niektórzy stwarzają tą pokorę sztuczną, tylko tymczasowo, a później przychodzi moment, że załamują się, kierują się emocjami i nerwami.

 

Czyli taki człowiek był daleko od prawdy, nie był świadomy swojej słabości, brakło mu wewnętrznej dyscypliny choć, być może nawet sam przed sobą, udawał, że jest inaczej…

 

Tak, zgadza się i jeżeli jest słaby to i tak odejdzie

 

Czy pokora o której mówi dojo ma się przejawiać tylko na treningu czy też w całym życiu?

 

Obowiązkowo musi być na treningu. Zresztą, dobry instruktor zaraz to wyłapie u studenta i ma sposoby żeby go skruszyć. A w życiu, zwłaszcza jeśli chodzi o takie małe miasteczko, ci którzy ćwiczą są zauważani przez innych i w świecie klubu też się dobrze znają. Ten kto zapomni o tej pokorze jest ganiony i momentalnie z powrotem postawiony na właściwą drogę, bo to jest hańba dla całego klubu.

 

Czy mógłby Pan przywołać w tym momencie najbardziej rażące zachowanie, z którym Pan się spotkał jako mistrz, jako nauczyciel?

 

Na treningu? Nie, o tym nie chciałbym mówić.

 

Aż tak źle było?

 

Jeden z moich uczniów był nielojalny, nie chciałem sam podejmować decyzji i poradziłem się zaawansowanej grupy ćwiczącej jakiego rodzaju karę zastosować. Dali mu małą karę, ale wystarczyło żeby ta osoba zrozumiała, że nie może być w naszej grupie… i odeszła.

 

Czyli znów liczą się przymioty ducha i wewnętrzna uczciwość, nad resztą można pracować.

 

Tak, dokładnie tak.

 

Karate dla jednych jest tylko sportem, dla innych filozofią, dla ludzi Wschodu jest często drogą życia. Czym jest karate dla Pana i co Panu dało w życiu w ciągu tej wieloletniej drogi?

Oprócz tego co osiągnąłem od strony siły wewnętrznej, psychicznej, w wielu, wielu razach potrafiłem zrozumieć sytuację i albo z przeszkodą walczyłem, albo pozwoliłem, żeby ten problem się rozwijał sam, ale nigdy się nie pooddawałem. Co jeszcze? Może przez dyscyplinę, której wymagałem od uczniów i którą jednocześnie sam musiałem stosować, byłem chyba osobą która za poważnie podchodzi do problemu… były takie momenty, że przegrywałem i ta chwila emocji objawiała się płaczem. Nie płakałem jako dziecko, ale dlatego że nie potrafiłem czegoś zrobić, potem wracałem do tego uparcie, aż to zrobiłem.

 

Dzisiaj, po tylu latach doświadczeń mógłby Pan zapewne wielu młodym polecić karate. Jak by ich Pan do tego zachęcił? Dlaczego warto ćwiczyć karate?

 

To jest bardzo fajne pytanie, cha, cha, cha! Ech, ja mam okazję jeździć po świecie i oglądać młodzież o różnej mentalności. W karate wszystko zależy od instruktora, jeśli jest on dobrym dyplomatą, jest sprawny, potrafi wyłapywać problemy grupy czy pojedyncze, wtedy będzie w stanie ustawiać młodych na dobrych torach. Karate daje satysfakcję z samego siebie. Przychodzi taki moment, u niektórych po latach, u innych szybciej, że kiedy nie ma treningu to wewnętrznie czegoś bardzo brakuje. Jednocześnie pojawia się lęk przed dużym wyrzeczeniem i trudem, który potem rekompensuje wielka satysfakcja. Karate to dyscyplina, to inny świat, powoduje, że człowiek się zmienia na siłacza. Nie myślę o sile fizycznej lecz psychicznej.

 

Czy droga karate dała Panu jakichś wyjątkowych przyjaciół?

 

Oj tak! Z racji pozycji instruktora ma się kontakt z wieloma osobami. Poznaje się wiele osób i zawiązuje się wiele przyjaźni. Takich przyjaciół mam na całym świecie i jestem pewien, że jeśli o cokolwiek bym poprosił, oni „nie pokażą mi palca”. 

 

Jest Pan autorytetem dla wielu młodych i ma Pan przyjaciół na całym świecie. Kto jest Pańskim autorytetem? Być może jest to jakieś grono osób?

 

/długa cisza/

 

Jest to trudne pytanie. Jeśli chodzi o karate, oprócz Oyamy, który jest dla mnie niesamowitym człowiekiem, mam przyjaciela w Krakowie. Nie widziałem się z nim już lata, ale jesteśmy w kontakcie. Nazywa się Jan Dyduch. To wspaniały, mądry człowiek, dyplomata. To przyjaciel, z którym przeżyłem wiele.

 

A spoza kręgu sportów walki? Ma Pan jakieś życiowe autorytety?

 

Był jeden wykładowca na naszej uczelni. Zapomniałem jego nazwiska, był więźniem obozu w Oświęcimiu. Wykładał geriatrię. Ten człowiek imponował mi sposobem przedstawiania swoich myśli. Na jego wykłady przychodzili nie tyko studenci, ale również ich rodzice i przyjaciele.

 

Jak Pan myśli, czy to była tylko kwestia elokwencji czy czegoś więcej?

 

Nie, to była chęć przeżycia wykładu razem z nim. Mówił pięknym językiem polskim. Przedstawiał wszystko w taki sposób, że ludzie słuchali go z otwartą buzią, ciągle nienasyceni.
A, jeszcze jest jedna osoba, przyjaciel, który mnie fascynuje. To Jim Castle, ma 89 lat. Jest najstarszym aktywnym skoczkiem spadochronowym na świecie. Przestał skakać w listopadzie z racji choroby. On imponował nie tylko mnie, ale gdziekolwiek się znalazł. Jeździłem do niego daleko  na północ i razem polowaliśmy na łosia. Najprzyjemniejsze były powroty z przyjaciółmi i wspólna kolacja, kiedy opowiadał historie ze swego życia. Był „mistrzem ceremonii” i mówił w taki sposób, że ludzie pękali ze śmiechu. Kiedyś zabrałem go do Polski, spędziliśmy tu razem urlop. Pojechaliśmy też do Gorzowa Wielkopolskiego, tam skakał ze spadochronem. Szef lotniska był uprzedzony o naszym przyjeździe. Czekaliśmy z Jimem na niego. Kiedy przyszedł, młodzi ludzie za nami szykowali się do skoku z 3km. Przedstawiłem się, a szef spytał gdzie ten człowiek,  który miał skakać. „Tu stoi”, powiedziałem, a ten woła swoją sekretarkę: „ Kasiu, przynieś mi aparat, bo chcę zrobić ostatnie zdjęcie w jego życiu!” Byli bardzo zdziwieni. Tymczasem okazało się że Jim świetnie daje sobie radę, robi różne figury w powietrzu bez wchodzenia w turbulencje. Gdziekolwiek się pojawił robił furorę.

 

Kiedy rozmawiamy o tych wszystkich ludziach i sytuacjach wciąż przewijają się dwie cechy: pasja i szczerość, które przyciągają i pozwalają nawiązać autentyczny kontakt z drugim człowiekiem. Widać, że Pan posiada te właśnie cechy.

 

Ja myślę, że każdy to ma. Tyle, że niektórzy nie potrafią przekazać tego uczucia innym i na tym tracą. Wielu ludzi jest super, mają super cechy ale nie potrafią wyzwolić się w otoczeniu i czują się odepchnięci. Ja czuję się otwarty, wszędzie czuję się dobrze. Lubię przebywać z ludźmi,  wprowadzać dobry nastrój żeby się czuli swobodnie.

 

Czyli po prostu lubi Pan siebie i nie boi się Pan siebie samego.

 

Nie boję  się.

 

Dziękuję bardzo serdecznie za poświęcony czas i rozmowę.

 

Ja również dziękuję.

 

/al/

 

- reklama -

KOMENTARZE

Proszę wpisać swój komentarz!
zapoznałem się z regulaminem
Proszę podać swoje imię tutaj