W Teksasie do dzisiaj mówią po śląsku!

Uciekali przed biedą, przed wcieleniem do pruskiego wojska. Czarę goryczy przelała powódź w 1854 roku i przyspieszyła decyzję wielu rodzin o wyjeździe.

Pochodzący z Płużnicy Wielkiej (dzisiaj w gminie Strzelce Opolskie) ojciec Leopold Moczygemba w 1852 roku wyjechał do Teksasu jako misjonarz, by opiekować się niemieckimi osadnikami. Pisał do swoich, że tam, gdzie przebywa – ziemi dostatek, klimat dla upraw przyjazny i nie trzeba obawiać się głodu (na wystawie możemy obejrzeć reprodukcje jego listów). Zachęcał swoich rodaków, by również przyjechali.

- reklama -

Odważyli się. Postawili wszystko na jedną kartę. Wyprzedawali dorobek całego życia i wyruszali w drogę, w nieznane. Do wyjazdu namawiali ich także agenci emigracyjni. Odwagi dodawało wyjeżdżającym to, że u celu podróży, w San Antonio w stanie Teksas miał ich oczekiwać ojciec Moczygęba i podpowiedzieć, co dalej. Najpierw z Płużnicy Wielkiej wyjechało w 1854 roku około 100 osób. Na dokumentach w rubryce „kraj pochodzenia” wielu z nich pisało „Poland”, mimo że naszego kraju na mapie wtedy nie było. Oni też po jakimś czasie wysyłali listy: jest ziemia i dobra pogoda, żyje się dobrze. Druga grupa emigrantów liczyła już 700 osób, następna – 500. Pochodzili nie tylko z Płużnicy Wielkiej, ale także ze Sławięcic (dziś wschodnia część Kędzierzyna-Koźla). Wkrótce na mapie Teksasu pojawiły się nowe, znajomo brzmiące nazwy miejscowości: Cestohowa, Kosciusko, Helena. Podjęcie decyzji o wyjeździe wcale nie było najtrudniejszą chwilą dla tych, którzy zdecydowali się wyemigrować. Trzeba było odbyć wyczerpującą podróż koleją z Gliwic, przez Kędzierzyn, Opole, Wrocław, Berlin – aż do Bremy i Hamburga, to stamtąd wypływali nasi rodacy statkami do Ameryki. Dokumentują to na wystawie zdjęcia rodzin emigrantów w portach oraz fotografie uwieczniające chwile zaokrętowania pasażerów na statkach. Przerastał śląskich mieszkańców wsi ten wielki świat. Po dotarciu do portów po trudach podróży pociągiem pytali: czy to już tu, ten Teksas, nasz nowy dom?

Można sobie wyobrazić, co czuli, gdy okazywało się, że Brema i Hamburg to dopiero początek, że czeka ich jeszcze (zależnie od pogody) 4-8 tygodni podróży morskiej. Pod pokładem, trzecią klasą, tam gdzie przewozi się towary. Pierwsza grupa dotarła na miejsce dokładnie w Wigilię Bożego Narodzenia, 24 grudnia 1854 roku. Ojciec Moczygęba wykupił rodakom ziemię niedaleko San Antonio. Pod dębem (dzisiaj zabytkowym), który dał początek przyszłej osadzie Panna Maria, duchowny odprawił w tym dniu pierwszą Mszę Św. dla emigrantów. Niedługo później wybudowano tam kościół, podobny do tego w Płużnicy Wielkiej. Wszystko wskazuje na to, że wyjeżdżający nie byli przygotowani na trudności, z którymi przyszło się mierzyć. Do dyspozycji była tylko ziemia, resztę trzeba było sobie wypracować samodzielnie. Klimat, choć cieplejszy niż na Śląsku, uprzykrzał życie: węże, malaria i susze. Do tego emigranci byli nieprzyzwyczajeni. Stopniowo narastały emocje, aż wybuchł otwarty konflikt między ojcem Moczygębą a parafianami. Duchowny, który sprowadził rodaków w najlepszej wierze, sądząc, że znajdą w Teksasie lepsze życie – zrezygnował z opieki duszpasterskiej nad swoimi rodakami. Najprawdopodobniej z obawy przed linczem.

Życie w osadach toczyło się dalej. Wystawa porusza bardzo ciekawy wątek relacji śląskich osadników z przedstawicielami innych narodowości. Zwraca się uwagę, że dobrze żyli z Niemcami i Meksykanami – ze względu na wspólnie wyznawaną religię. Zupełnie inne były spotkania z Indianami, których Ślązacy nie potrafili zaakceptować i traktowali jak gorszych od siebie „dzikusów”. Rodzimi mieszkańcy Ameryki budzili w nich grozę i lęk. Zupełnie nie zauważano dramatu Indian, tego, że prowadzą oni nierówną walkę o swoją ziemię i godność. Dramatycznym wydarzeniem w historii śląskich Teksańczyków okazała się amerykańska wojna secesyjna (1861-1865). Patrząc na tę wystawę, dostrzegamy tu przewrotność losu: Ślązacy, uciekający przed pruskim uciskiem, w nowej ojczyźnie znów musieli, chcąc nie chcąc, zasilić szeregi armii walczącej w tamtejszej wojnie domowej.

Na wystawie możemy obejrzeć ciekawe eksponaty, podarowane przez potomków śląskich osadników w Teksasie. Jest oryginalne teksańskie siodło i lasso, wysokie buty – niezbędne na tamtych terenach do ochrony przed wężami, maszyna do wyciskania ziaren kukurydzy. Zwraca uwagę eksponat szczególnie wzruszający: sierp, który „wyjechał” ze Śląska wraz z pierwszymi osadnikami. Wrócił w swoje rodzinne strony po 160 latach – na wystawę. Wystawa jest także świadectwem wielkiej aktywności potomków dawnych osadników, by zachować dawne tradycje i język. Wzrusza fotografia z teksaskiego konkursu gwary śląskiej „Po naszymu” (posługuje się nią już piąte-szóste pokolenie). Są zdjęcia ze spotkań śląskich Amerykanów z mieszkańcami miejscowości, z których pochodzili ich protoplaści. Czują więź z regionem swojego pochodzenia – i ją pielęgnują: „tam na Śląsku rozumieją jeszcze nasza mowa, mogymy se tam porzondzić po naszymu, jak ze starzykami”. Na wystawie są także urządzenia multimedialne, z których można odtworzyć nagrania potomków śląskich emigrantów posługujących się gwarą. Niestety, nie miałam do nich szczęścia, mimo że odwiedziłam wystawę dwukrotnie.

Podczas „Nocy w Muzeum” 16 maja było zbyt tłoczono i gwarno, by można było cokolwiek z nagrań usłyszeć. A gdy przyszłam obejrzeć wystawę już dokładniej, w spokojniejszy dzień – multimedialne ekrany były nieczynne, z wtyczkami odłączonymi od gniazdek. Poszukiwanie kogoś z personelu, by włączył urządzenia, było utrudnione, bo tamtego dnia na całym piętrze Muzeum była tylko jedna osoba. Zrezygnowałam, bo nie chciałam się dekoncentrować i tracić skupionego, głębokiego kontaktu z wystawą. Szkoda, że Muzeum nie zadbało o jakość i integralność przekazu ekspozycji, który w każdej chwili zwiedzania powinien pozostawać niezakłócony. Tak samo jak koncert lub spektakl w teatrze, gdzie przecież nie przerywa się nagle występu, by dobudować w pośpiechu zapomniane elementy scenografii. Wystawa „Śląscy Teksańczycy wczoraj i dziś” została pierwszy raz zaprezentowana 16 marca 2014 w Muzeum Diecezjalnym w Opolu. Obecnie wędruje po muzeach w kraju – i trafiła między innymi do Muzeum Lubuskiego. Została przygotowana przez Towarzystwo Przyjaciół Sławięcic z Kędzierzyna Koźla, wraz z Muzeum Diecezjalnym w Opolu i we współpracy z The Father Leopold Moczygęba Foundation [Fundacja im. Leopolda Moczygęby] z USA.

Dr Joanna Kapica-Curzytek

 

 

Artykuł zaczerpnięto z miesięcznika Eunomia nr 6 (82) / czerwiec 2015

 

 

- reklama -

KOMENTARZE

Proszę wpisać swój komentarz!
zapoznałem się z regulaminem
Proszę podać swoje imię tutaj