Sobotni wieczór w sali raciborskiej „Strzechy” mógłby oczarować, śmiało można powiedzieć, nie tylko w jazzie bez pamięci zakochanego, ale i chyba każdego kto mógł tam trafić „przypadkiem”.
Sobotni wieczór w sali raciborskiej „Strzechy” mógłby oczarować, śmiało można powiedzieć, nie tylko w jazzie bez pamięci zakochanych, ale i chyba każdego kto mógł tam trafić „przypadkiem”.
Śląskie Spotkania Jazzowe „Pokolenia”, bo taką nazwę przyjęła impreza, zorganizowane zostały w Raciborzu po raz pierwszy. Na „pierwszy ogień” wystąpiła „Grupa bez nazwy”, która zdmuchęła w tym roku 35 świeczek na swym torcie. Zespół powstał przy świetlicy Cukrowni Racibórz. W latach 70 – tych współpracowali z nim wokaliści i właśnie wtedy zajmował czołowe miejsca w wojewódzkich przeglądach i ogólnopolskich festiwalach.
W latach 90 – tych zainicjowali w RCK – u powstanie „Kawiarenki jazzowej” i organizowali wieczory jazzowe, w których wystąpili m.in.: Lora Szafran, Ewa Uryga, Jan Ptaszyn Wróblewski, Wojciech Karolak, Anna Maria Jopek. Obecnie skład GBN tworzą: Antoni Kucznierz (lider, instrumenty klawiszowe), Jan Szymków (trabka), Leon Płachta (puzon i skrzypce), Jerzy Pistelok (saksofon tenorowy), Stefan Konopnicki (bass), Tadeusz Widota (perkusja). Grupa najczęściej koncertuje w środowisku lokalnym, reprezentuje też Racibórz na festiwalach i koncertach poza miastem.
Na „Pokoleniach” towarzyszyła im Marzena Korzonek z wyjątkowym wykonaniem m.in. znanego „New York, New York”, oraz „Tercet z nazwą”, którego szeregi zasilają dwie córki lidera Grupy.
Kolejnym przysłowiowym gwoździem programu było „Frank Prus Trio”, które proponuje dość szeroki wachlarz swych muzycznych umiejętności. Grają od muzyki klasycznej, przez francuską i filmową, aż do jazzowaej. Zespół założył Franciszek Prus, absolwent Akademii Muzycznej w Katowicach. Jego najwyższą klasę wykonawczą potwierdzily sukcesy na Międzynarodowych Konkursach Akordeonowych.
Używa instrumentu firmy „Castagniari” i wedle opinii znawców niewielu akordeonistów posługuje się obecnie takim „sprzętem” – wymagającym od muzyka najwyższej sprawności wykonawczej. Chcąc podkreślić wszechstronność akordeonu Prus założył trio, którego skład tworzą znani w śląskim środowisku muzycznym instrumentaliści: Andrzej Kocyba – kontrabas, gitara basowa i Łukasz Wojtas – perkusja.
W tamtym roku zespół obchodził swoje 30 – te urodziny. Mowa o rybnickiej niezwykle „rodzinnej” (jej członkowie w różny sposób powiązani są ze sobą więzami rodzinnymi) formacji „South Silesian Brass Band”. Powstała w 1974 roku w Chwałowicach pod nazwą „Zarapataj Band” i swym repertuarem nawiązywał do tradycji nowoorleańskich orkiestr ulicznych. Pod szyldem SSBB działa od początku lat 80.
Obecnie tworzą ją: Adam Abrahamczyk (trąbka, wokal), Damian Bernacki (klarnet, saksofon tenorowy), Saturin Abrahamczyk (puzon), Marian Siwicki (banjo), Andrzej Siwicki (tuba) oraz Jerzy Wenglarzy (perkusja).
Zespół przez 30 lat istnienia zachował ciągłość i swoją tożsamość. Po jubileuszowym roku, muzycy, jak twierdzą, wiele sobie obiecują. Wracają na „duże” sceny aby grać, grać, grać… jazz.
Tego wieczoru na deskach „Strzechy” pojawił się również ze swoim trio Andrzej Trefon, wszechstronny gitarzysta, kompozytor, co bez trudu można było poczuć w czasie jego „wyczynów”. Zawodowo gra od ponad 30 lat. Członek wielu zespołów i orkiestr ( m.in. Big Band Katowice, Big Band Andrzeja Rosiewica, Orkiestra Polskiego Radia w Opolu ). Jest laureatem wielu nagród indywidualnych i zespołowych, w tym kilkukrotne uczestnictwo w festiwalach „Jazz nad Odrą” oraz Jazz Jamboree.
„What a Wonderful World” ten i inne standardy jazzowe wykonał dla nas Lothar Dziwoki. Zaczynał on grać w jazzowym zespole Czesława Gawlika, z którym to właśnie zagrali razem dwa dni temu. Słuchając głosu tego niezwykłego artysty, każdy zaczyna rozumieć dlaczego świat uznał go za polskiego Louisa Armstronga. Założył Żorską Orkiestrę Rozrywkową. Jest długoletnim wykładowcą Akademii Muzycznej w Katowicach, uczestnikiem i laureatem polskich i międzynarodowych festiwali.
Muzyka nie istnieje w próżni i tamtego wieczoru nawet nie musiała próbować łamać tego fizycznego prawa. Sala na Londzina szczelnie się wypełniła. Muzycy doskonale przekonali, że „nie taki jazz straszny”. Usatysfakcjonowany imprezę opuścił zarówno ten kto szukał czegoś lekkiego, rozrywkowego, czegoś co wprowadziłoby w dobry nastrój, jak i ten kto wie, że jazz nie jest latwo – nie tyle „tylko” posłuchać, co przemyśleć.
/SaM/
Koniecznie obejrzyj FOTOGALERIĘ z imprezy.