Wywiad ze Zbigniewem Wieczorkiem – doktorem filozofii, wykładowcą raciborskiej PWSZ.
Czy jest Pan skłonny traktować społeczność miasta Racibórz jako kompleksowy byt? Żyjąc w jednym miejscu nasiąkamy nim i tworzymy przecież coś wspólnego…
ZW: Wolę traktować innych i siebie jako autonomiczne jednostki, a dopiero potem jako osoby przynależne do wspólnoty lub grupy. Przecież większość tego, co naprawdę dla nas ważne rozgrywa się na płaszczyźnie osobistej, prywatnej, a dopiero na drugim lub trzecim miejscu ważne jest to, co społeczne, grupowe. Tak też patrzę na bycie raciborzaninem. Najpierw próbuję być człowiekiem (średnio mi wychodzi), a potem staram się być raciborzaninem ( to wychodzi mi jeszcze gorzej). W każdym razie staram się wierzyć, że bez względu na to czy mieszka się w Markowicach czy w Warszawie możemy w głębszym sensie kierować naszym życiem (jeżeli tego naprawdę chcemy).
Ale jednak nie można uciec od postrzegania społeczności jako pewnej ludzkiej wspólnoty posiadającej pewien obraz życia, miejsca w którym żyjemy? Jak to wygląda w Raciborzu?
ZW: Mogę spróbować spojrzeć i z tej perspektywy. Racibórz jest miastem małym o niewielkich możliwościach ekonomicznych, kulturalnych…. Jest też miastem ludzi skromnych. Warunki materialne przekładają się na mentalność. Odnoszę wrażenie, że większość raciborzan myśli głównie o tym, by „utrzymać rodzinę”. Ci, którym się to udaje, są szczęśliwi. Zaspokajają się pensją i żyją skromnie w gronie najbliższych. Czy jest w tym coś złego? Oczywiście nie!! Ale czy jest w tym coś bardzo wielkiego? I tak i nie. Tak, bo życie dla dobra swoich dzieci jest czymś dobrym i pięknym, a nie – dlatego, że (nie ukrywajmy tego) żyjemy w społeczności, która jako społeczność właśnie nie stawia sobie wielkich celów ani wielkich wymagań. Nie jest to wyłącznie los Raciborza. Generalnie jest to los polskiej prowincji.
A jak wygląda sprawa kulturowej tożsamości raciborzan?
ZW: Warto pamiętać, że Racibórz przeszedł po drugiej wojnie światowej prawie całkowitą zmianę mieszkańców. Wiadomo, że władze PRL nadmiernie i nie zawsze trzymając się historycznych faktów podkreślały „polskość” Raciborza. Wywoływało to więc słuszną reakcję ze strony niemieckiej. Nastąpiło coś w rodzaju walki o tożsamość narodową. Obecnie, po upadku PRL, chyba jest lepiej: więcej zrozumienia, więcej współpracy, ale ciągle odczuwam brak czegoś, co nazwałbym świadomością lokalną. Nie tyle polską czy niemiecką, lecz lokalną właśnie.
Młodzi ludzie nie utożsamiają się z miastem. Dominuje pogląd, że jest to miejsce bez perspektyw, z którego trzeba przy najbliższej okazji uciec. W ich przypadku poczucie związku z Raciborzem jest chyba niewielkie?
ZW: Spójrzmy – brak w naszym mieście tradycyjnych, głęboko zakorzenionych wspólnot czy organizacji kształtujących tożsamość, tak charakterystycznych np. dla Krakowa (np. Piwnica pod Baranami). Druga wojna światowa przyczyniła się do ich zniknięcia. Zaspokajamy się teraz szukaniem naszej tradycji na niewielką skalę. Nie ma tu większych badań nad np. faszyzmem, stalinizmem czy stanem wojennym w Raciborzu (może to właśnie dla młodych ludzi byłoby bardzo interesujące?). Brakuje nie tylko opracowań historii miasta sprzed lat 50-ciu czy 30-tu. Z tego co wiem, nie doczekaliśmy się nawet rzetelnego historycznego opracowania wydarzeń z powodzi 1997. Brak więc młodym ludziom punktu odniesienia do historii lokalnej, brak możliwości powiedzenia sobie, kto był faktycznie patriotą lokalnym, a kto był nim tylko z pozoru. Mało kto dziś wie, gdzie znajdowała się synagoga, dlaczego do tej pory zamazane są nazwiska poległych raciborzan w czasie I wojny światowej na cmentarzu przy ulicy Głubczyckiej. Mało kto zna historię księdza prałata Stefana Pieczki i Karla Ulitzki lub Hugona Christoffa, zwanego Krzysztofkiem – ulicznego filozofa straconego przez nazistów. Właśnie takie elementy historii wyznaczają specyfikę miejsca, w którym żyjemy i do którego przynależymy i zgłębianie tych życiowych dróg pomaga mentalnie zakorzenić się w miejscu. Kilka lat uczyłem młodzież licealną i widziałem, że historia miasta i tym samym tradycja nie były im obojętne.
Sprawa historii, kultury są równie ważne jak i sytuacja materialna. Na razie jednak młodzi ludzie uciekają z Raciborza. Czy to nieuchronny proces dla miasta „średniej prowincji”?
ZW: Powiedzmy sobie otwarcie – obecny system ekonomiczny sprzyja centralizacji i dużym miastom. Należy na tę tendencję patrzeć z pokorą, to znaczy nie oburzać się, tylko zastanowić, by choć trochę siłę tej tendencji osłabić. Pragnę wierzyć, że procesy wyludnienia i prowincjonalizacji nie muszą określić przyszłości naszego miasta. Racibórz posiada przecież trochę przemysłu, infrastruktury, kultury. Istotną rolę odgrywa tu także strategia rozwoju całego Śląska, w której powinno znaleźć się miejsce na strategię rozwoju Raciborza. Ale to bardzo trudny i złożony problem na dłuższą rozmowę. Być może, zdając sobie sprawę, że nasze miasto ma niewielkie szanse stać się potęgą przemysłową, powinniśmy iść w kierunku uczynienia z Raciborza ośrodka kultury, nauki, sztuki… Oczywiście łatwiej powiedzieć niż coś z tym zrobić.
Czy uważa Pan, że szansą dla miasta jest rozwijająca się Państwowa Wyższa Szkoła Zawodowa?
ZW: Absolutnie tak, to szansa. Jakże wielu młodych ludzi z regionu uzyskało szansę polepszenia swego startu zawodowego poprzez uczelnię, szansę, której być może nie mogliby z różnych przyczyn uzyskać we Wrocławiu, Krakowie czy Katowicach. Zobaczmy też, że PWSZ jest zawodową przystanią dla młodych naukowców z Raciborza. Wierzę, że będą w stanie z biegiem lat nadać pozytywny kształt uczelni, a to byłoby coś! Poza tym PWSZ to nie tylko miejsca pracy, ale również kiełkująca kultura akademicka. Zaczyna działać duszpasterstwo akademickie, a studenci (m.in. socjologii i edukacji artystycznej) pokazali, że można w Raciborzu w sposób ciekawy się organizować, tworzyć coś nowego (to temat na inną obszerną rozmowę). Rośnie grupa studentów, która chce czegoś więcej niż tylko uzyskać papier szkoły i należy się z tego cieszyć. Odnoszę wrażenie, że czasem są to trochę samotne osoby, które niepotrzebnie się wstydzą przejawić własną inicjatywę. Mają niepowtarzalną szansę współuczestniczyć w tworzeniu kultury akademickiej jakiej dotąd tu nie było. To przywilej „białej karty” i wolność w kreacji. Bardzo liczę na ASK. Widzę, że ta ciekawa grupa młodych ludzi szuka odpowiedniej dla siebie formy działania i wkomponowania się w życie Raciborza. Ciekawą perspektywą byłoby też powołanie festiwalów kultury np. czeskiej lub niemieckiej – pokładałbym więc nadzieję w studentach filologii. Uważam jednak, że z dnia na dzień nic się nie zmieni. Metoda rewolucyjna przynosi jednorazowy efekt dużym kosztem. Praca organiczna, drobnymi kroczkami, zazwyczaj jest skuteczniejsza.
Dariusz Wróbel