Już 3 miliony osób pracuje na podstawie niepełnowartościowych umów. Dla jednych jest to błogosławieństwo, dla innych przekleństwo. Zobaczmy jak wygląda śmieciowe w praktyce.Gosia pracuje jako skrzyżowanie kelnerko-barmanki ze sprzątaczko-pomywaczką w jednym z raciborskich lokali gastronomicznych. Nie ma umowy o pracę. Gosia co miesiąc podpisuje umowę o dzieło opiewającą na 750 złotych brutto, z czego potrącany jest podatek dochodowy. Na rękę wychodzi z tego mniej niż 650 złotych. Gosia nie ma określonego czasu pracy – w lokalu spędza tyle czasu, ile wymaga tego właściciel. Może za to liczyć na napiwki i to, że "w miarę przyzwoitości" skubnie sobie coś z menu. – Trafiłam tu zaraz po studiach. Pomyślałam, że dopóki nie znajdę prawdziwej pracy, to dobre i to – mówi Gosia. Jakie prawa ma Gosia? W świetle prawa nie jest pracownikiem, nie jest bowiem związana stosunkiem pracy. Nie płaci składek zdrowotnych, chorobowych ani na ZUS. Jej "pracodawca" ponosi jedynie koszt ubezpieczenia wypadkowego – jakieś kilkanaście złotych miesięcznie. Gosia nie ma prawa urlopu, wypowiedzenia – żyje od umowy do umowy. Nie dostanie też kredytu w banku ani niczego nie kupi na raty. Ciągle mieszka z rodzicami – no bo jak tu się usamodzielnić? Jak wiele młodych Polaków czuje się oszukana: – Od dziecka mówiono mi, że najważniejsze jest wykształcenie, zwłaszcza wyższe. Na PWSZ słyszałam jaka to my jesteśmy elita, jak świetnie nas tu uczą, jacy z nas będą fachowcy z piątkami na dyplomach – zżyma się Gosia – Na razie siedzę w Raciborzu, lepsze to niż biadolić i nie robić – mówi. Czy ma nadzieję na zmiany? Nie. Co planuje? Wyjechać z chłopakiem do Niemiec. – W Polsce to ja jestem panna-nikt.
Parkingi przed ZUS w Raciborzu pękają w szwach. Petentów nie brakuje…
Andrzej jest handlowcem w branży metalowej. Oficjalnie zarabia pensję minimalną – nieco ponad 1100 zł, która legalnie co miesiąc wpływa na jego konto. Jednak drugą pensję – prowizję od sprzedaży – dostaje w kopercie – "pod stołem". Andrzej narzeka umiarkowanie, chyba tylko na to, że jego oficjalnie minimalne zarobki dadzą mu w przyszłości minimalną emeryturę. – Ale w sumie mam tak stresujący zawód, że pewnie nie dożyję do 67 roku życia – pociesza się Andrzej. Żona Andrzeja pracuje na 1/2 etatu w sklepie. najpierw była umowa zlecenie, potem umowa o pracę na miesiąc, potem trzy miesiące, teraz na rok. Niby 20 godzin w tygodniu, ale wychodzi tak ze 25. Za to żadnych kantów z lewą wypłatą: ile w papierach, tyle do kieszeni – całe 620 złotych na rękę. Jednak jest światełko w tunelu: koleżanka, z którą dzieli cały etat po połowie (taki łączony etat daje około 50 godzin w tygodniu zamiast oficjalnych 40) zaszła w ciążę, więc przed żoną Andrzeja rysuje się lukratywna perspektywa przejścia do pełnego wymiaru czasu pracy – czyli 40 godzin na papierze, co daje jakieś 50 godzin w realu. Andrzej usłyszał raz w TV, że nawet jeśli dożyje pod siedemdziesiątkę, to nie ma co liczyć na godną emeryturę, i jeśli taką chce mieć, powinien już dzisiaj co miesiąc odkładać kilkaset złotych w III filarze. – Problem w tym, że nie bardzo ma z czego odkładać na godną starość.
Krystian uwierzył we własne siły i założył biznes. Zwyczajnie, z niczego. Poczytał w Internecie jak to się robi, zaciągnął rad i opinii bardziej doświadczonych. Miał pomysł i zapał. Jak Bill Gates zaczynał w garażu ojca. Ale jakoś nie szło. Trudno, nie od razu Rzym zbudowano. Trzeba się uczyć na błędach. Przebranżowił się. Drugie podejście było lepsze – złapał fajne zlecenie, wystawił fakturę, zapłacił VAT, ZUS i wszystko co trzeba. Po 2 miesiącach zwątpił, że klient mu zapłaci. Przygoda z biznesem skończyła się tam, gdzie się zaczęła – w garażu ojca. Krystianowi jest trochę wstyd i nie chce dużo o tym mówić. Krystian zarejestrował się jako bezrobotny, dzięki czemu jest ubezpieczony na okoliczność choroby. Jako bezrobotny ma dużo wolnego czasu który może poświęcić na pracę zarobkową – pracuje na czarno u jednego z tych, którzy mieli więcej szczęścia w biznesie niż on.
Interesów pracowników stara się bronić "Solidarność".
Marta szukała pracy. Szukała i znalazła. Super, tym bardziej że zakres obowiązków, i poziom wynagrodzenia były do przyjęcia. Był tylko jeden mały haczyk, który poznała, gdy już swemu pracodawcy powiedziała, że przyjmuje tą posadę: – Musi pani założyć działalność gospodarczą – usłyszała od szefa. Przecież to drobnostka – zapewniał – będzie pani pracowała tak jak na normalnym etacie, 8 godzin dziennie. Pomogę pani we wszystkich formalnościach… W ten sposób Marta stała się jedną z miliona jednoosobowych firm, dumy dla rządu i telewizyjnych ekspertów od gospodarki. Polacy to przecież urodzeni przedsiębiorcy! Czy chciała nim być? Nie, chciała mieć pracę. Po 2 latach skończył się tani bonusowy ZUS i trzeba było znaleźć co miesiąc dodatkowe 500 zł. Jednoosobowa firma Marty upadła następnego dnia po upływie przepisowych 2 lat samozatrudnienia.
Ostatni przykład to śmieciowe do potęgi. Józef ma już swoje lata. Jeśli jesteście spostrzegawczy, to z pewnością jego umorusana, zarośnięta postać jest wam znana. Wiodło mu się w życiu różnie bo miał raczej wyrywny charakter. Żona miała dość tego charakteru, więc jak dzieci podrosły, to Józef został zbanowany. W miejsce żony weszła wódka, potem jabole, potem nawet denaturat. Dzisiaj już tak nie pije, przynajmniej nie tak bardzo jak w czasach, gdy własną wątrobę znał tylko ze słyszenia. Dziś Józef potrafi z dużą dokładnością zlokalizować wszystkie swoje podzespoły.
Józef ma tą przypadłość, że nie istnieje. Nie istnieje dla byłej żony i dzieci. Ale to pół biedy. Dowód gdzieś dawno temu przepadł ("Pamiętam, że gdzieś nad Odrą"), meldunku nie ma, ani konta w banku, ani karty czipowej do lekarza. Raz chciał iść do wyborów w swoim starym lokalu na Kasprowicza, ale tam w papierach również nie znaleziono dowodów na jego istnienie. Zatem Józef nie istnieje. Nie ma człowieka. Mimo hektolitrów wynalazków, które przelał przez swój organizm, trzyma się jako tako, do lekarza nie chodzi, NFZ w koszta nie wpędza. Józef jest jednym z elementów miejskiego planktonu, który żywi się tym, co wydalą inni – zbiera złom, puszki i makulaturę. Przerabia też na opał wyrzucone meble. Dla Józefa źródłem wiedzy o świecie jest hasiok: śmieci mówią o kondycji państwa więcej niż analizy ekonomistów, sondaże OBOP i konferencje prasowe rządu. Diagnoza Józefa? Lepiej już było. Przynajmniej na śmietnikach. Uświadamiam Józefowi, że żyje w pierwotnym stanie natury, jako anarchista, bez ZUS-u, KRUS-u, CIT-u i PIT-u ale i tak rząd powinien go lubić, bo państwo nie ponosi na niego żadnych wydatków. Jest wprost przeciwnie, to plankton Józef finansuje państwo. Jego słabość do alkoholu i papierosów przyczynia się – poprzez akcyzę i VAT – do pomnażania siły oraz bogactwa państwa. – Oceniam, że pijąc i paląc a do tego jedząc dajesz rządowi jakieś 20 złotych dziennie niczego nie pragnąc w zamian – uświadamiam Józefa. – Ale jak będzie wojna to kto mnie obroni – pyta Józef? – Przecież całe nasze wojsko jest w Iraku i w Afganistanie – tłumaczę – w kraju stacjonuje tylko kompania reprezentacyjna do defilowania przed prezydentem i strzelania na pogrzebach, ale to i tak ślepymi nabojami i w powietrze. Zresztą – mówię – w sumie mamy pięć razy więcej urzędników niż żołnierzy a garnizonów strzegą firmy ochroniarskie rekrutujące się wyłącznie inwalidów i rencistów. Zatem – uspokajam Józefa – jakby wybuchła wojna, to nawet jej nie zauważymy, chyba że rząd wyśle do walki bataliony urzędniczek: zapewniam cię, że bywają wśród nich nieznające litości bezwzględne bestie! Ciesz się, że nie musisz nic załatwiać w urzędach – pocieszam Józefa. – Najgorzej, jak rząd znowu z kraju ucieknie i nie będzie komu podpisać kapitulacji – filozofuje Józef. – To już nie nasze zmartwienie – mówię. – Możesz być dumny z tego, że twoje nieistnienie to ogromne oszczędności dla naszego zadłużonego kraju. No, chyba że umrzesz nieubezpieczony, wtedy rząd będzie ci musiał kupić trumnę – To mówisz młody, że trumna mi się należy od Tuska? – W Polsce każdemu się należy trumna od rządu.
/Tomek Szota/
jestesmy chyba najtwardszym narodem na swiecie
no jest lipa, albo nie ma roboty, albo jak jest to na g…nianej umowie, a jak jest lepsza, to zawsze i tak cos sie znajdzie, albo opoznienia w wyplatach, albo co innego jeszcze, no ale co zrobic
W tym miescie chyba nigdy nie bedzie lepiej. Ale jesli ktokolwiek ma pomyłs jak zaradzić na topiącą się gospodarke tego miasta niech wystapi z propozycjami. Urzednicy obecni, uduszeni we własnym sosie nie są w stanie wygenrowac pomysłu, nic zaradzić. To są bezradni radni (dla diety) i urzędnicy od picia kawy. Nikt, włacznie z Krzyżekiem nie ma pojęcia o startegii gospodarczej dla tego miasta.
Najgorsze jest wszechogarniające poczucie beznadziei. Wszyscy jesteśmy zrezygnowani, nie wierzymy już że możliwe sa zmiany na lepsze. Nie wierzymy już nikomu.
to wiara w … siebie.
Chcielismy to mamy…
panie premierze jak tu żyć, jescze z 10 lat temu to ludzie mieli nadzieje że musi sie zmienic na lepsze a dzisiaj to tylko mówią, żebysmy dziękowali za to co jest, że mogłaoby byc gorzej, jak w grecji mówą jak ci źle to wyjedź z kraju, ale to nie takie proste jak ma się tu dzieciaki rodzine mieszkanie na kredyt… zielona wyspa chyba zielona wsypa
Czemu tu się dziwić? Przecież żyjemy w państwie sprawiedliwości społecznej i takie rzeczy jak „darmowa” opieka zdrowotna mamy chyba nawet wpisane w konstytucję. ZUSy i inne duperele są stworzone z myślą o obywatelach, tylko jakoś nikt nie pomyślał, że oprócz obywateli będą się na tym paść hordy urzędników. Urzędnik też człowiek, praca jest, to czemu jej nie wykonywać? Wszystko zaczyna się w konstytucji, którą zafundował nam nie kto inny, jak uwielbiany przez miliony król Olek I.
Tak, najlepiej jest sarkać na socjalizm, ale jakoś nikt nie myśli o tym, że gdyby nie socjaldemokratyczne ruchy, to pewnie nadal pracowalibyśmy po 18 godzin dziennie. Wszystko ładnie w kapitalizmie, tylko zależy z której strony patrzeć.
Narzekacie, a i tak nie wybierzecie tych, którzy jako jedyni obniżali podatki…