Na egzamin na "prawko" przyda się umiejętność resuscytacji.
Nie ma nic gorszego niż niestabilność prawa. Nic gorzej nie świadczy o ustawodawcy jak ciągłe nowelizacje, zmiany, poprawki. Typowym przypadkiem jest w Polsce casus egzaminu na prawo jazdy. Posłowie wiedzeni czułym zmysłem reakcji na zmienność opinii publicznej są skłonni zmieniać, zaostrzać, stawiać nowe wymagania. Wszystko w zbożnym celu poprawy bezpieczeństwa na drogach.
Szkopuł polega na tym, że rzeczywistość jakby nie chciała słuchać reprezentantów. Wygląda na to, że dodawanie kolejnych obciążeń na zdających nie zmniejsza mrocznych statystyk ofiar drogowego horroru. Są już nowe egzaminy teoretyczne, jest dokładka tysiąca i jednego pytania, teraz panie i panowie na Wiejskiej chcą, by egzaminowani wykazali się również z zakresu pierwszej pomocy. Nie jest to bynajmniej najgłupszym pomysłem na świecie, żeby przyszli kierowcy dowiedzieli się jak uratować ofiarę wypadku samochodowego. Jednak idea, by miał on znać również obsługę defibrylatora świadczy o niejakim zamgleniu umysłowym. W końcu każdy z nas wozi takie urządzenie w bagażniku.
W swojej mądrości posłowie (i posłanki) zdecydowali jednak, że umiejętność elektrycznego pobudzenia serca nie musi wejść w zakres egzaminu.
/l/