Świat ich podziwia, ale w rodzinnej miejscowości są niemal nieznani. Lub odwrotnie: bliscy darzą ich wielkim szacunkiem, choć nie mają swojego miejsca w encyklopediach. Nasze otoczenie jest pełne wielkich postaci. Musimy tylko je odkryć.
Czasem patrzą na nas ze starych fotografii przechowywanych w tradycyjnym albumie, do którego babcia lub ciocia starannie wklejały zdjęcia obrazujące historię rodziny. Czasem przyglądają się nam z powagą z czarno-białych portretów wiszących na ścianach. A czasem pozostała po nich tylko pocztówka przesłana na święta, wypisana pochyłym pismem. Zazwyczaj nie zdążyliśmy ich poznać albo mamy o nich tylko kilka wspomnień. Często nie wiemy, jakie bogactwo historii kryje się na kartach albumów i za ramką odkurzaną bezmyślnie podczas gruntownych porządków.
Każdy z nas szuka autorytetów, żywych drogowskazów, inspiracji do dobrego przeżywania własnego życia. Szkoda, że tak rzadko szukamy ich wśród najbliższych – krewnych, przyjaciół, sąsiadów, nauczycieli. Szkoda, że często jesteśmy zbyt zabiegani, zbyt nieuważni, zbyt niecierpliwi, by posłuchać ich historii, przemyśleć wartości, którymi kierują lub kierowali się przez tyle lat. Dlaczego sądzimy, że za „wielkich” mogą uchodzić wyłącznie poeci, pisarze, malarze, naukowcy o światowej renomie? Często prawdziwymi bohaterami są tzw. zwykli ludzie. Zarówno ci, którzy już nie żyją, jak i nasi bliscy czy przyjaciele. Niby niczym nie wyróżniają się spośród innych: pracują w sklepie lub na kopalni, zajmują się domem, spacerują z wnukami, od święta piją kawę w kawiarni przy rynku. A jednak – przebywając w ich towarzystwie czujemy, że mamy do czynienia z kimś wyjątkowym. Bo nikt nie potrafi tak się troszczyć o bliskich jak on/ona. Bo mało kto tak świetnie zna się na historii, uprawie ogródka czy reperowaniu starych rowerów. Bo u niej/niego w domu zawsze są tłumy gości – tak ciepłą jest osobą. Powodów może być wiele, tak jak wielu jest wśród nas „cichych” bohaterów.
W sypialni mojej babci „od zawsze” wisiały dwa portrety w owalnych ramach. Przedstawiały jej rodziców. O swoim ojcu babcia zawsze opowiadała z podziwem – był dobrze wykształcony, uczył się języków obcych (w tym esperanto!), prowadził chór. Wciąż mamy po nim trochę pamiątek, w tym wielki obraz zawierający podziękowania za wieloletnią opiekę nad chórzystami. Z pewnością cieszył się szacunkiem w swoim środowisku, mimo że nie ma nigdzie ulicy czy placu jego imienia.
Kilkadziesiąt notesów zapisanych równym pismem. Słówka i reguły gramatyczne z języka angielskiego i niemieckiego. Często całe akapity przepisane z rozmaitych samouczków i podręczników. Nikt mu nie kazał uczyć się tych języków; właściwie nie miał powodu, by godzinami wkuwać czasowniki nieregularne i odmianę rzeczowników. Nikt także nie zmuszał go do kupowania tylu książek i czasopism popularnonaukowych. Ale dzięki nim każdy wiedział, że można się do niego zwrócić z dowolnym pytaniem, a on z pewnością będzie znać odpowiedź. Każdy wiedział również, że jego kieszenie i torba są pełne smakołyków – cukierków kawowych dla starszych, żelek dla młodszych i słonych paluszków dla tych, którzy nie lubią słodyczy. Pani w kiosku, sąsiadka, mama koleżanki najstarszej wnuczki, właściciel ulubionej kawiarni – wszyscy mogli liczyć na jakiś żarcik i przysmak. W jego pogrzebie uczestniczyła nie tylko bliższa i dalsza rodzina, ale także wiele osób, które pamiętało, jak co tydzień jeździł na targ na swoim zielonym rowerze albo jak zabierał wnuki na długie spacery. Nie otrzymał wysokich odznaczeń, nikt mu nie wystawił pomnika ani nie nazwał jego imieniem ulicy, ale dla wielu osób był i jest autorytetem. Niewysoki pan o śnieżnobiałych włosach, który lubił palić fajkę. Mój dziadek.
Ja jednak pamiętam prababcię, która zmarła kiedy miałam 8 lat. Mała, szczupła staruszka, z długimi białymi włosami zawsze elegancko upiętymi w „dudlik” – kok z tyłu głowy. Serdeczna, pogodna, wyrozumiała, samodzielna – dopóki starczyło jej sił pieszo chodziła do kościoła, sama przygotowywała sobie posiłki i nie wymagała od dzieci i wnuków ciągłej uwagi. Nawet kiedy pod koniec życia ciężko chorowała, starała się nie być dla nikogo ciężarem. Odeszła tak jak żyła – po cichutku, we własnej kuchni, nie wołając nikogo.
A jednak – babcia Anna (bo tak wszyscy na nią mówiliśmy) do dzisiaj jest obecna w naszych wspomnieniach. Jako kobieta silna, wytrwała, opiekuńcza, a jednocześnie skromna i prosta. Bohaterka dla kolejnych pokoleń. I chociaż nikt spoza rodziny o niej nie słyszał, to nie potrafię nie myśleć o niej właśnie w ten sposób.
A z drugiej strony – ilu „wielkich”, docenianych na całym świecie, pochodzi z naszych stron, a my nie zdajemy sobie z tego sprawy? Nawet jeśli chodzimy ulicami ich imienia czy mijamy pomnik lub tablicę „ku czci”, nie zastanawiamy się, kim byli ci ludzie i dlaczego upamiętniono ich w naszym mieście.
Bo po co? Byli i tyle. Ale co jeśli tuż obok nas wciąż żyją ich krewni? A co jeśli myśli, natchnienia i twórczość tych abstrakcyjnych „wielkich” wypływała z tych samych źródeł, z których i my czerpiemy (nawet nieświadomie)?
To, co bliskie często wydaje się nam takie zwyczajne, „normalne”, prozaiczne… Przyzwyczajamy się, nie potrafimy dostrzec wyjątkowości, nic w nas nie wzbudza zachwytu, ani nie zadziwia. „Ochy” i „achy” są przeznaczone dla ludzi i miejsc „z końca świata” albo przynajmniej na tyle odległych, aby pewien dystans był oczywistością. Kto by chciał spędzać wakacje 5 kilometrów od domu? Może jacyś zwariowani miłośnicy „małej ojczyzny”, może ci, których po prostu nie stać na więcej. A reszta woli Tunezję, Majorkę albo chociaż Karpacz lub Trójmiasto. Podobnie rzecz ma się z ludźmi. Ci naprawdę wielcy żyją gdzieś daleko, siedzą na swoim Olimpie i nie mają z nami nic wspólnego. Czasem nawet lubimy ich podglądać, ale na pewno nie myślimy o nich jak o własnych sąsiadach czy kuzynach. Bo to przecież inny świat.
My – szaraczki, codziennie chodzimy do pracy, wychowujemy dzieci, gotujemy obiady i krzyczymy na telewizor, jeśli coś się nam nie podoba. I oni – wielcy, wspaniali, odlegli i (przyznajemy z pewną satysfakcją) bujający w obłokach. „Nie z tej ziemi” – ze wszystkimi tego konsekwencjami.
Nawet nie przyjdzie nam do głowy, że ktoś z „naszych” w jakichś tajemniczych okolicznościach nagle może trafić do „ich” świata. Jak to? Sąsiad mojej babci, kuzynka kolegi z podstawówki, najlepszy przyjaciel starszego brata odnajduje się w gronie malarzy z rozwianym włosem, eterycznych poetek i rzeźbiarzy z kawałkami gliny w gęstej brodzie?
Jeśli tak trudno nam uwierzyć w przedostanie się „tam” ludzi, których znamy osobiście, to cóż powiedzieć o osobach, których nie znaliśmy? A mówimy przecież o czasach, w których kilka kliknięć myszką pozwala odnaleźć setki informacji na interesujący nas temat.
A dawniej? Wojna, choroba, konflikty w rodzinie – i nagle na podwórku zabrakło czyjegoś głosu, miejsce w kościele pozostawało niezajęte nawet w trakcie Pasterki, kolejka przed sklepem stawała się krótsza o jedną osobę. Ten ktoś gdzieś żył, gdzieś tworzył, może nawet zaczynał zdobywać szacunek. Ale w rodzinnych stronach już mało kto wypatrywał listonosza z wiadomą przesyłką, gromadził wycięte z gazet krótkie artykuły (o ile takie się pojawiały) i czekał, że może jednak jeszcze dojdzie do spotkania. Czasem to marzenie się spełniało, a czasem śmierć była szybsza… I nawet nie miał kto zapytać, czy za jakiś czas w rodzinnym mieście będą jeszcze pamiętać o tym, który tak dawno z niego wyjechał. Gdzieś „w Polsce” lub „na świecie” będzie uważany za wybitnego, jego książki czy obrazy pojawią się w wielu domach, a samo nazwisko zainspiruje kolejne pokolenia.
Ale podejdź pod jego dawną szkołę, zapytaj na przerwie uczniów czy o nim słyszeli. Może się zdziwią, a może tylko wzruszą ramionami. W ich świecie nie ma miejsca na zakurzonych przodków.
A starsi? Może ktoś pamięta, jak mała Zośka biegała z innymi dzieciakami nad rzekę – ale nie po to, by pływać, tylko, żeby malować obrazki. Może bardzo już sędziwy sąsiad przypomni sobie, jak Józek wolał czytać książki niż ciągnąć dziewczynki za warkocze.
Ilu ich było (ilu ich jest) – wielkich bezimiennych? Czy raczej wielkich wyrwanych z lokalnej tradycji, zesłanych na świecznik, ubrązowionych. Nawet jeśli doczekali się ulicy czy parku swojego imienia, to czy kogoś tak naprawdę obchodzą?
Mimo wszystko – obchodzą. Bo ktoś jednak wpadł na pomysł nadania alejce ich imienia. Bo komuś chciało się przedzierać przez gąszcz formularzy, wniosków i petycji. Bo komuś zależy na wznowieniu ich książek, organizacji wystawy lub zaproszeniu młodzieży do udziału w konkursie. Czy ten trud ma sens? Czy to nie nadmierny wysiłek? Czasem pewnie pojawia się znużenie, czasem gdzieś przemknie pytanie „po co to wszystko?”, ale jednak zawsze zwycięży wola zrobienia czegoś ponad, bycia odkrywcą, stania się pośrednikiem pomiędzy krainami, które tylko na pozór nie mają ze sobą nic wspólnego.
Katarzyna Czyż
Dziecko gdy się rodzi i wzrasta jest najważniejsze dla matki. Potem na ogół kimś ważnym dla męża czy żony. Następnie staje się kimś najważniejszym na świecie dla swojego dziecka. Kilku innych bliskich, znajomych, przyjaciół uważa go za kogoś szczególnego… O to jest sens życia jeśli inni w nas to widzą. I nie ma większego znaczenia czy jest to kilka osób czy wiele tysięcy. Lustro w którym się odbijamy to samo.