I wśród tych cudowności pewna restauracyjka – ryby, owoce morza i Bóg wie co tam jeszcze. Nie lubię ani jednego, ani drugiego. Mimo to wchodzę…
Dwa lata temu miałam okazję wyjechać do Hiszpanii – wylądowałam w jednym z tamtejszych kurortów, ale nie ograniczyłam się tylko do niego. Któregoś dnia „rzuciło” mnie do przepięknego, cudownego miasteczka – Tossa de Mar. Starohiszpańska, dawna wioska rybacka, niezwykle malownicza, nie tak zatłoczona jak reszta, utkana z magicznych malutkich plaż… Daleka od całego tego turystycznego szumu i miliona sprzedawczyków z całego świata wołających za tobą: „S Polski? O, to taka pienkna kraja i ty taka pienkna kobieta!” – oczywiście byleby tylko coś sprzedać.
W każdym razie, Tossa boska! Gdy zobaczyłam, „padłam na kolana”. Lżejszy klimat, słońce w pełni, wąskie uliczki z „kocimi łbami” pod stopami, domy pamiętające pradziadów, a w ich okiennicach jak gdyby nigdy nic uprana bielizna – jak gdyby nic się nie zmieniło, jak gdyby świat tam od wieków nie zaglądał, jak gdyby nie było ciekawskich oczu turystów…
A wśród tych niesamowitości pewna restauracyjka – ryby, owoce morza i Bóg wie co tam jeszcze. Nie lubię ani jednego, ani drugiego. Mimo to wchodzę, bo to jedno z tych miejsc z niepowtarzalnym klimatem. Siadam przy stoliku, podchodzi kelnerka – próbuję coś zamawiać, a ona nagle przemawia po polsku. Uśmiecham się, jestem szczęśliwa, że nie muszę już łamać sobie języka czy uparcie twierdzić „No comprendo?!”.
Rozpoczyna się rozmowa. Od razu przykuwa moją uwagę swoim sposobem bycia, może nawet inteligencją, wiedzą. Okazuje się, że pochodzi z Wrocławia. Tu, w Polsce, miała kancelarię adwokacką (!), była wziętą specjalistką w tej branży. Zawodowo? Pełen sukces. Ale w całym tym budowaniu kariery krach uczuciowy – odszedł od niej partner, po wielu latach wspólnych garów, zakupów, spóźniania się z rachunkami i naprawiania cieknącego zlewu.
Rzecz jasna, przez następne miesiące próbowała, jak to się ładnie mówi, wszystko posklejać i żyć dalej. Ale chyba tutaj nie mogło się jej to udać. Pozałatwiała wszelkie formalności, spakowała się i wyjechała – właśnie tam, do Hiszpanii, do tego małego miasteczka. Kupiła domek, wyremontowała go, ot tak zwyczajnie. Zatrudniła się w restauracji. W tej samej, w której ją spotkałam. I tak żyje już 4 lata.
Pamiętam jak mówiła, że gdyby tego nie zrobiła, zwariowałaby. Musiała zostawić wszystko i uciec. Mimo, że podobno ucieczka niczego nie załatwia. Ocalała. Z adwokata w kelnerkę. Z Wrocławia do malutkiego miasteczka, gdzieś w Hiszpanii. Pytałam, czy nie żal jej tamtego życia? Odpowiadała, że na początku tak trochę było. Ale szybko żal zastąpił spokój, którego tutaj tak jej brakowało… „Bo do czego się spieszyć? Co tak naprawdę ma sens…?” – mówiła.
Wędrowiec