Bez ubezpieczenia, bez komórki, bez jakiegokolwiek towarzysza, mając w kieszeni 200 euro… ale za to z wielką ochotą na zwiedzanie, z wiarą w samego siebie – z Raciborza, przez Niemcy, Holandię, Belgię, po Hiszpanię, Włochy i Austrię… autostopem. Autostopem przez Europę! Czyste szaleństwo. Ale czy ktoś przeżył taką przygodę jak Jarek Madzia?
Raciborzanin
Jarosław Madzia to 22-u letni mieszkaniec Raciborza, student wychowania fizycznego na Politechnice Opolskiej, chłopak wyglądający niepozornie… Z pewnością widząc go na ulicy, nikt nie byłby skłonny powiedzieć, że ten młody człowiek odważył się na taką przygodę. Ot, przeciętna jednostka realiów raciborskich.
I nic bardziej mylnego. Takich podróżników niewiele się znajdzie. Można przecież dojechać wypasionym rowerem z gruntownym przygotowaniem nawet i do RPA. Kto jednak wybierze się w teoretycznie tak szaloną podróż? Kto jeszcze dziś wierzy w słowa piosenki „Autostop”? Kto wybierze taką niekonformistyczną formę lokomocji zamiast chociażby pociągu?
Jak to było?
Był to rok pański 2003. Jarosław Madzia miał już na koncie podróże stopem – wcześniej zwiedził w ten sposób kawałek Polski. Stwierdził jednak, że chciałby zobaczyć trochę świata. Za cel ostateczny wybrał sobie więc Lizbonę. Najpierw belgijskie, a później hiszpańskie wybrzeże. Zanurzyć stopy w oceanie… – wzdycha. Po drodze mamy przecież spory kawałek naszego kontynentu – spory kawałek obfitujący z zabytki kultury i piękne miejsca. Wszystko warto by było zobaczyć.
Najpierw oczywiście przygotowania. Jakie? Plan podróży, cele i zebranie funduszy. I tyle. Przez pół roku Jarek wybierał miejsca, jakie chciałby odwiedzić, bo to rzecz jasna było najważniejsze. Dzisiejsi turyści bardzo często jadą do tego miejsca, które jest aktualnie modne. Jadą tam, by odhaczyć kolejny punkt na liście swych wojaży i zamiast zwiedzać zabytki, zwiedzają stragany z pamiątkami lub knajpy. Ups, nie wszyscy…
16 lipca. Tego dnia Jarosław Madzia wyruszył z Raciborza. „Wyruszył” to chyba słowo nieodpowiednie, jako że kojarzy się z czymś wielkim, a młody raciborzanin po prostu wziął plecak, namiot i trochę jedzenia, stanął na drodze wylotowej i wystawił rękę z uniesionym kciukiem. Jego przyjaciele i matka wiedzieli, gdzie się wybiera, nie wziął jednak ze sobą nawet telefonu, by mieć kontakt ze światem, który opuścił. Szaleństwo? Raz się żyje!
Na zachód…
Najpierw kierował się do Dortmundu. Tam ma rodzinę, to był punkt zaczepienia i pierwsze miejsce postoju. A później? Amsterdam. Zielony, kosmopolityczny, słynny Amsterdam… dalej Roosendal, Gent… Holendrzy są niezwykle życzliwym narodem – twierdzi nietypowy podróżnik. Są przyjacielscy i niesamowicie otwarci. Nie jest dla nich niczym dziwnym, że witają się lub rozpoczynają rozmowę z nieznajomym. Wspomnienia z tego kraju wyniósł bardzo pozytywne. Następny punkt podróży: Belgia. Tutaj już nie było tak uroczo. Dlaczego? Chciał zobaczyć belgijskie wybrzeże. Znalazł się toteż w Ostende, ale cały pech skomasował się w tym, że ciągle padało. Ujrzał upragnione morze, lecz fatalna pogoda odebrała całą przyjemność z tego faktu. Co więc mógł wobec tego zrobić? Jechać dalej – Francja. Tu niestety pogoda również go nie rozpieszczała. Deszczowa noc w Calles. Co tu zrobić skoro środek nocy, skoro to stacja benzynowa na środku autostrady? Jarkowi przypisało szczęście – hiszpański kierowca tira bez problemu zabrał go w podróż na południe (tzn. problemem był brak wspólnego języka; Hiszpanie, jak twierdzi raciborzanin niezbyt chętnie uczą się obcych języków). W tym momencie przerywa swoją relację i zaczyna mówić o kierowcach tirów – to z nimi często podróżował i twierdzi, że zazwyczaj wcale nie są chamami lub gburami. Przypadkiem niezwykle popularne jest u nich palenie haszu i nieraz to sympatyczni goście. Akurat kierowca, który wyratował go z opresji w Calles, był „totalnym luzakiem”. Nie znał słowa po angielsku, Jarek nie znał natomiast hiszpańskiego, nie przeszkadzało im to jednak w „rozmowie”. Ta część podróży z pewnością była przyjemna. Następny przystanek znajdował się już na ziemi hiszpańskiej: San Sebastian. Tutaj również pogoda nie sprzyjała turyście. 13°C i deszcz, a w gruncie rzeczy to już półwysep iberyjski! Kolejny przystanek – Bilbao. Tutaj Jarek chciał zobaczyć przede wszystkim Pikos de Europa – górę wznoszącą się majestatycznie ponad miastem i oferującą piękny widok na morze. Niestety nadal katastrofalna pogoda uniemożliwiła poznanie uroków zarówno szczytu jak i samego miasta.
Gorący kraj
Dalsza część podróży odbywała się już w zupełnie innych warunkach klimatycznych. 40-to stopniowy upał dawał się nieźle w kość, choć inna wilgotność powietrza pozwalała oddychać chłopakowi przyzwyczajonemu do realiów polskich. Słońce, słońce i brak trawy – oto złota Espana! Rozpalony Madryt, a później Sewilla, do której dostał się z niezwykle miłym i usłużnym Hiszpanem – instruktorem narciarstwa. Dzięki niemu to właśnie znalazł w Sewilli pole namiotowe o pierwszej w nocy. Jarek pamięta zabawną sytuację: strażnik nie chciał go wpuścić na obiekt – był to już przecież środek nocy, ale słysząc, że podróżnik pochodzi z Polski oddał się refleksji… Miał kiedyś dziewczynę z kraju nad Wisłą… więc z serdecznym uśmiechem na twarzy wpuścił polskiego turystę. „Polonia!” Tak.
W Sewilli Jarek spędził cały dzień. Chciał zrekompensować sobie wcześniejsze niepowodzenie w zwiedzaniu i dać dzień odpoczynku. Warto było. Poznał dwie miłe Kanadyjki, które podobnie jak on sam podróżowały po Europie (chociaż pociągiem). Poznał też typową hiszpańską fiestę. Ciasne uliczki miasta wypełnione były bawiącymi się ludźmi. Niezwykle ciepła noc nie dawała spać – opowiada. Flamenco, gitary, prawdziwy andaluzyjski folklor. Świetna impreza!
W tym momencie podjął decyzję o powrocie. Zamierzał jeszcze zdążyć na Przystanek Woodstock. Czas się już zbliżał, więc należało obrać kierunek Polski. Bez pośpiechu jednak. Najpierw Grenada, do której pruł z prędkością 230km/h z typowym hiszpańskim macho. Po drodze jeszcze, na jednej stacji benzynowej, przeżył kolejną sympatyczną przygodę. Spotkał na niej parę turystów, z którymi rozpoczął rozmowę po angielsku. Zabawnie było, gdy stwierdzili: We re from Poland… Jak się okazuje, Polaków można spotkać dosłownie wszędzie. Nie podróżował jednak z nimi. Para wybierała się w przeciwnym kierunku – do Maroka, nota bene także autostopem.
Jarek natomiast obrał kierunek Alicante. Niesamowite miasto – wspomina. Piękna architektura. Nad miastem dominuje ogromna góra, na której szczycie znajduje się średniowieczny zamek, a rzut kamieniem mamy do wybrzeża Morza Śródziemnego. Polecam każdemu turyście!
Francja po raz drugi
Do ojczyzny Baudelairea i Platiniego dostał się wraz z grupą Polaków, którzy dosłownie uciekali z Hiszpanii. Mieli bardzo nieprzyjemne doświadczenia ze słonecznego kraju. Wybrali się tam pracować, a dostali się w ręce mafii i teraz uciekali w popłochu.
Jarek pamięta, że zmuszony był przejść przez ponad kilometrowy tunel, co wiązało się z ogromnym ryzykiem. Żaden samochód nie chciał się zatrzymać; nawet radiowozy policji! W końcu jednak ujrzał zatrzymujące się auto i… polskie rejestracje. O, kurwa! Polak! – usłyszał później od zszokowanych uciekinierów. No, tak… Polaków można spotkać wszędzie…
Dalszym etapem podróży młodego raciborzanina było Cannes. Trafił akurat na festiwal sztucznych ogni. Piękne plaże, palmy, aleja gwiazd, wspaniałe pokazy fajerwerków nad samym morzem – w stolicy francuskich elit spędził aż dwie noce. Tutaj też spotkał kolejnych Polaków (sic!). Pamięta, że zamierzał spać na plaży, jako że noc była ciepła, a dworzec zamknięty. Zaskoczyła go wówczas dziewczyna, która podeszła ze swym chłopakiem i płynną angielszczyzną rozpoczęła rozmowę. Dopiero po dłuższym czasie zorientowali się, że pochodzą z tego samego kraju. W ich towarzystwie Jarek spędził dwa dni, ale później drogi się rozeszły. Para podążała do Szwajcarii, raciborzanin do Włoch.
Tu najdłużej się czeka…
Pierwsze wspomnienie z Włoch to całkowicie nietypowa autostrada, zlokalizowana nad brzegiem morza i tuż obok masywu skalnego, osadzona na wysokich palach. Taka zawieszona konstrukcja mogła wzbudzić zaskoczenie, zwłaszcza, że coś takiego jak stacja benzynowa mieściło się po prostu na rozszerzeniu samej jezdni. Można było dostać kręciołka spoglądając w dół, gdzie huczały fale… lub czekając 4 godziny, aż ktoś się zgodzi wziąć autostopowicza. Mimo wszystko Jarek znalazł transport. Włoska rodzina podróżująca dużym busem mieszkalnym nie tylko zabrała go ze sobą, ale nawet ugościła we własnym domu. On był producentem muzycznym – wspomina raciborzanin. Przypominał hippisa i był niezwykle sympatyczny. Mieli domek w dolinie pod Turynem. Było to piękne, prawie magiczne miejsce. Dali mi nocleg, śniadanie ,nalegali nawet, bym został parę dni i odpoczął… Niesłychanie miła rodzina – puentuje.
Z Turynu kierował się już do Milanu. Niestety wybrał odmienną formę lokomocji – pociąg. „Niestety”, bo nie posiadała biletu i w efekcie służba ochrony kolei wyrzuciła go z pociągu. Oznaczało to powrót do tradycyjnego sposobu podróżowania. Jak podkreśla sam turysta, Włochy są gorszym niż większość krajów Europy, miejscem do podróżowania stopem. Tutaj czeka się najdłużej. Pod Milanem stał rekordowo aż 5 godzin.
Co dalej? Czas się kończył. Już za chwilę rozpoczynał się Przystanek Woodstock, na którym bardzo chciał się Jarek znaleźć. Następny punkt podróży: Austria. Na stacji benzynowej spotkał kierowcę, który podrzucił go do Monachium. Tam już niezwykłą pomocą wykazał się Niemiec, który na autostradzie w sposób dość ekwilibrystyczny podjechał do samochodu z drezdeńskimi rejestracjami (bo tam też zmierzał młody raciborzanin) i przez otwartą szybę spytał swego rodaka, czy zgodziłby się podwieźć nietypowego pasażera. Tamten się zgodził. W taki niekonwencjonalny sposób Jarek zdobył transport do Drezna. Tam z kolei spotkał Polaka, który jechał dokładnie do Żar! Był to chyba rekord prędkości podróży autostopem. W ciągu jednego dnia pokonał całe Niemcy, późnym wieczorem zaś (dokładnie to o 23) był już na Woodstock.
Stara, kochana Polska…
Największa przygoda życia
Tak Jarek ocenia swą podróż sprzed dwóch lat. Jestem człowiekiem, który nie lubi siedzieć w miejscu. Potrzebuję ruchu – mówi. Z perspektywy dzisiejszego czasu widzę, że było to szaleństwo. Jechałem sam, miałem w kieszeni 200 euro (a wydałem zaledwie 75, choć nie oszczędzałem) i tylko najpotrzebniejsze rzeczy… Nie wziąłem ubezpieczenia i komórki. Ale warto było. Niesamowite przeżycie. Zobaczyłem wiele pięknych miejsc, poznałem wielu świetnych ludzi. Zawiązałem w taki sposób niejedną przyjaźń. Nie sądziłem nawet, że ludzie mogą być tak mili! Była to też szkoła przetrwania – dodaje. Jest się zdanym tylko na siebie. Często barierą jest język. Podstawa to oczywiście angielski, ale np. Hiszpanie czy Francuzi rzadko znają inne niż własny język. Poza tym doskwiera samotność, jeśli podróżuje się samemu… A co jest pięknego? To, że jest to inne życie. Człowiek nie zajmuje się codziennymi sprawami i problemami. Trzeba uważać tylko, żeby nie zmoknąć, mieć jakiś zapas jedzenia i gdzie spać. To wolność…
Jak się to robi?
Zasada jest prosta – mówi Jarek. Zawsze złapiesz stopa. Kwestia tylko „kiedy?”. Nie powinno się podróżować bocznymi drogami, tylko autostradą. Pod tym względem wspaniała jest Holandia, gdzie są nawet wyznaczone specjalnie do tego punkty. Gdzie indziej należy czekać na stacjach benzynowych. Starałem się zawsze do kogoś zagadać i zapytać, w jakim kierunku podąża. To najlepsza technika. Tutaj muszę dodać, że wbrew mitom Niemcy nie są chamami i gburami. 80% z nich weźmie autostopowicza, jeśli się z nimi porozmawia. Wbrew pozorom przyjemnym krajem do takiej formy podróżowania jest też Polska. Nie polecam jednak samotnych wypraw autostopem kobietom. Miałem kilka dziwnych przygód i choć nie były groźne, wiem doskonale, że zawsze może znaleźć się ktoś nienormalny. Sam staram się zawsze wyczuć z kim mam do czynienia, gdy wsiadam do czyjegoś samochodu.
Nie pierwsza, nie ostatnia taka wycieczka
Autostop jest dla mnie najprzyjemniejszym sposobem lokomocji – zarzeka się młody raciborzanin. Zawsze wybieram stopa. Studiuję w Opolu i zawsze jadę w taki sposób. Czekam może 10 minut, aż ktoś się zatrzyma…
Wielka przygoda z roku 2003 nie była pierwszą. Trasy okręgu Raciborza, Rybnika, Opola zna wręcz doskonale. W roku 2002 Jarek Madzia wracał autostopem z Kołobrzegu. Później (2004) pojechał tak ponownie do Dortmundu i wraz z kolegą w Bieszczady. W tym roku z kolei autostopem wybrał się do Anglii.
Czy kiedyś powtórzy jeszcze swój wyczyn sprzed dwóch lat? Było to wyzwanie na całego – mówi Jarek. Trochę szalone, ale jakie piękne…Największa przygoda mojego życia. I trzeba przyznać szczerze – przeciętny człowiek może tylko o takiej pomarzyć…
Dariusz Wróbel