By ludzie mogli ludźmi pozostać

Właśnie ta solidarność pozwoliła przetrwać najgorsze dni. Pozwoliła ludziom pozostać ludźmi…
Kazachstan. Republika Kazachstanu. Leżąca częściowo w Europie, częściowo w Azji. Powstała zaledwie 14 lat temu. Klimat bardzo suchy. Temperatura zimą spada nawet do 45 stopni poniżej zera. Zaś latem można liczyć nawet na 30.

W drugiej połowie lat 30 ubiegłego wieku rozpoczęto przymusowe przesiedlenia ludności polskiej zamieszkującej na Białorusi i Ukrainie. Deportacje dokonane przed i w czasie wojny miały kilka celów. Głównym było wprowadzenie terroru wśród społeczności. Innym, prawie tak samo ważnym, był cel ekonomiczny, gospodarczy i demograficzny. Chciano zasiedlić wyludnione przez głód i choroby, rozległe tereny tej krainy. Tania siła robocza w postaci zesłanców miała pomóc w odbudowie kazachskiego rolnictwa.


Nina Komaszko z fotografią swojego ojca.

Jestem Polką z Kazachstanu. Urodziłam się już tam, w mieście leżącym w centrum kraju. Trafiła tam moja rodzina – w maju 1936 roku do wsi w zachodniej Ukrainie przyjechało NKWD. Do kaźdego domu wszedł rosyjski żołnierz. Ludzie jeszcze spali, walili w drzwi kolbami karabinów, żeby im otworzyć. Do naszego domu wszedł żolnierz i rozkazał zbierać się wszystkim, kto tylko był w mieszkaniu – stary, młody, małe dzieci, chory czy nie chory. Przeszukiwali domy. Po rewizji kazał ubierać się i powiedział, że można będzie zabrać ze sobą tyle, ile można udźwignąć w rękach czy na plecach. Powiedział, że trzeba jechać. „Ale dlaczego?” – pytali zdezorientowani ludzie. Ludzie, którzy mieli tam swoje domy, ogrody, bydło… swoje życia. „Trzeba i tyle”. – padła odpowiedź. Podróż, która jak mówiono wcześniej miała trwać dwa dni, okazała się wyprawą miesięczną. Ludzie transportowani w wagonach towarowych wraz z żywym inwentarzem. Przemęczenie, głód, złe warunki, mróz zabijał codziennie wiele ludzi. Zwłaszcza dzieci i starszych. Moi dziadkowie mieli to szczęście, że posiadali trzy, dorosłe już córki. Moja mama miała wtedy 17 lat, ale ileż było tych z niemowlęciami…? Żywi jechali z ciałami zmarłych. Pociąg prawie w ogóle się nie zatrzymywał. A jesli już, to przystanek był okazją, by pozbyć się zwłok. Wyrzucano je jak śmieci. Nie grzebano. Przecież nie było na to czasu. Gdy dojechano na miejsce, okazało się, to nie koniec drogi – ziemie przeznaczone dla przesiedleńców leżały w odległości zazwyczaj kilkudziesięciu kilometrów od linii kolejowej. 75 kilometrów musieli przemierzyć piechotą. Przez pusty, suchy step, przez wichurę – piach z solą i deszczem. To tam normalne, zdarza się nawet kilka razy w tygodniu. U celu nie było nic. Żadnych zabudowań, domów, budynków. Nic.

„Od dziś będziecie tu mieszkać”. – padła komenda. Ludzie własnymi rękami pobudowali sobie ziemianki. Dobrze, że to było lato. Zdążyli z budową przed zimą. W ten sposób powstało kilkanaście wiosek oddalonych od siebie o kilka, kilkanaście kilometrów. Nie miały one nawet swoich nazw. Władzom wystarczały ich numery. Wioska 1, 2, 3… Jednak z czasem ludność sama zaczęła je mianować, co potem zostało prawnie uznane. Klimat był surowy, ludzie chorowali. Musieli sami się jakoś ratować, przecież nie było tam ani lekarza, ani nawet pielęgniarki.

Po pierwszej zimie, zaczęli się przyzwyczajać do nowego życia. Siano zboże, ziemniaki. Mama wyszła tam za mąż. Ale nie zdążyła mieć z tym mężczyzną dzieci. Zesłali ją do pracy dalej, 750 kilometrów na południe, do Karagandy. Po raz drugi musiała zostawić wszystko. I rodziców i męża. Robota była ciężka, w kopalni, po 12, 14 godzin na dobę. Mama opowiadała mi, że na dzień dostawali tylko kromkę czarnego okropnego chleba, do tego zupę ze zgniłych głów śledzi. Rozpoczęła się wojna. Do mamy dotarła wiadomość, że męża wzięli na front i tam zginął. Została młodą wdową. Nie mogła się otrząsnąć ze smutku. Wojna się skończyła… Mama poznała zesłańca z południa. Pobrali się. Po roku urodziliśmy się my, tzn. ja i mój brat bliźniak. Niestety tylko mnie udało się przeżyć. Choć to też był chyba jakiś fenomen. Ważyłam 1,5 kilograma, byłam chora. Po czterech latach przyszedł na świat mój braciszek. I tak dorastaliśmy. Uczyliśmy się. Pamiętam jacy szczęśliwi byliśmy, gdy w ogródku udało nam się zasadzić drzewko. A gdy urodziło jabłuszka, wszyscy uznawali to za prawdziwy cud.

Mijały lata. Mój ojciec był spawaczem, mama pracowała jako sprzątaczka, ja byłam pielęgniarką. Miałam 21 lat. Wtedy pojawiła się okazja pojechać, jako turystka, do Polski. Rodzice na początku nie chcieli zgodzić się na ten wyjazd – nie mieliśmy pieniędzy, poza tym bardzo się o mnie martwili. W końcu jednak udało mi się ich przekonać. Zobaczyłam Naszą Ziemię. Zwiedziłam wtedy Warszawę, Kraków, Poznań… Wydawało mi się, że trafiłam do raju. Potem jeszcze kilkakrotnie Polskę odwiedzałam, aż w końcu, pół roku temu, udało mi się osiedlić tu na stałe. W Raciborzu. Niedawno poznałam dzieci mojego ojca z pierwszego małżeństwa. Tamtą rodzinę musiał zostawić, gdy zesłali go do Karagandy. Nie było wtedy szans na powrót, ani na to, że żona z czwórką małych dzieci do niego dołączy. Do śmierci nie wiedział, co się z nimi stało. Dopiero mnie, kilka lat temu udało się ich odnaleźć. Mieszkają w Świnoujściu. Spotkanie z nimi było niesamowite. Zobaczyłam w nich cząstkę taty, człowieka, którego tak bardzo kochałam…

Na zesłaniu, w odnalezieniu się w nowej rzeczywistości, w pogodzeniu się z nowym życiem pomogła jedność samych przesiedleńców. Właśnie ta solidarność pozwoliła przetrwać najgorsze dni. – mówi Nina Komaszko. – Pozwoliła ludziom pozostać ludźmi…

Rozmawiała Sabina Mostek

- reklama -

1 KOMENTARZ

KOMENTARZE

Proszę wpisać swój komentarz!
zapoznałem się z regulaminem
Proszę podać swoje imię tutaj