Koń by się uśmiał

Co roku, choć minęło tyle czasu od ogłoszenia stanu wojennego, ciągle wracam wspomnieniami do tamtych dni. Z upływem lat niektóre historyjki opowiadam, jak śmieszne anegdoty. Trzeba jednak dodać, że nie było wtedy nikomu do śmiechu.
Niedziela trzynastego grudnia 1981 roku. Godzina szósta rano. Obudził mnie warkot wojskowego motocykla. Spojrzałam za okno, za oknem zima, kilkunastocentymetrowa warstwa śniegu i ledwo co trzymający się drogi wojskowy motocyklista, którego jazda przypominała narciarski slalom. Motorem rzucało raz w prawo, raz w lewo. Kierowca, nogami ślizgając po ziemi, próbował utrzymać równowagę. Patrzyłam i oczom nie wierzyłam, zadając sobie pytanie: Czy w tym wojsku oszaleli? Czy któremu przypadkiem nie odbiło? Przyjrzałam się dokładnie, a to przecież znajomy – rozpoznawczy na naszym terenie strefy nadgranicznej.

W niedzielne poranki często w telewizji oglądałam swoje ulubione programy. Tego feralnego dnia, jeszcze nieświadoma niczego, włączyłam i wyłączyłam telewizor, gdyż nie było odbioru. Sąsiad z naprzeciwka skakał po dachu i manipulował anteną. Dopiero w południe po wysłuchaniu komunikatu, uświadomiłam sobie, co się dzieje. Wszelkie nakazy, zakazy i cenzura po prostu nie mieściły mi się w głowie. Godzina milicyjna, żadnych zabaw, imprez. To było chore.

W drugą niedzielę stanu wojennego, oswojona już z panującą sytuacją i wzmożonymi patrolami, myślałam, że już nic mnie nie zaskoczy. A tu dopiero historia, popłoch i panika w całej rodzinie. Rano w stajni źrebak rży niemiłosiernie. Dziwne, dlaczego tak się wydziera?- dziwił się ojciec. Kiedy otworzył furtę stajni o mało się nie przewrócił z przerażenia. Nie było klaczy, karmicielki źrebaka. Krótkie rodzinne śledztwo, ślady kopyt wąskim śniegowym korytarzem, a śniegu było co niemiara, prowadziły na drogę. Kilkanaście metrów i ślady znikały. W rodzinie prawdziwa konsternacja. Dziadek od razu zaczął przestrzegać i przyrównywać sytuację do czasów „puczu”, powstań śląskich, gdzie tego typu zdarzenia miały miejsce. Po pewnym czasie w drzwiach frontowych domu znalazłam kartkę z napisem: „Konia zabrał element wojskowy, resztę wyjaśni w godzinach dopołudniowych żołnierz rozpoznawczy”. Rodzice po przeczytaniu kartki od razu „wskoczyli” na mnie z pretensjami o zbytnią poufałość z wopistami. Znałam niektórych żołnierzy i oni mnie znali, znali konia, którym często jeździłam ” na oklep”, bądź w zaprzęgu, przekraczając granicę państwa polnym przejściem. Wszystko spadło na mnie i ja musiałam sprawą zacząć kręcić. Jak dowiedzieć się czegoś na temat „skradzionego” konia, skoro nikt z wojskowych do nas nie zajrzał. Popołudnie. Wszyscy zaczęli się denerwować, żadnej wiadomości, źrebak głodny, na dworze ostry mróz i z klaczą na tak długiej drodze różnie mogło być. Samochodem wyjechać i sprawdzić niestety, gdyż obowiązywał zakaz poruszania się nim i do tego tyle było śniegu, że nie dałoby rady. Telefony nie działały, jedynie połączenie przez milicję. Tak bardzo zdesperowana, postanowiłam dzwonić na strażnicę łączem milicyjnym. No, a tam od razu wywiad; Gdzie? Co? I jak? Nie wiedziałam, jak moje wyjaśnienia ująć, by przypadkiem nie wpakować któregoś ze znajomych. Przecież nie wiedziałam, który z nich wpadł na tak idiotyczny pomysł i z jakiego powodu. Po chwili dostałam odpowiedź:- „Koń jest na strażnicy cały i zdrowy, wieczorem odstawią go z powrotem do gospodarstwa”. Kamień spadł mi z serca. W domu atmosfera niepewności i oczekiwania. Późnym wieczorem usłyszeliśmy rżenie konia. Wszyscy wyskoczyliśmy na podwórko, była to nasza Basia, bo tak ją nazywaliśmy, cała i zdrowa. Radość nasza i źrebaka była ogromna. Jeździec, który przyjechał swoim koniem, by przyprowadzić naszego, przemarznięty był do szpiku kości. Przebyć osiem kilometrów konno w dwudziestostopniowym mrozie to nie lada wyczyn i do tego jeszcze czekała go droga powrotna. Ciepła herbata i ciepły kaloryfer dobrze mu zrobiły.

Na temat okoliczności „porwanego” konia dalej nic nie wiedzieliśmy, tajemnica wojskowa. Po kilku dniach do gospodarstwa zgłosił się zastępca dowódcy, w obawie przed nagłośnieniem sprawy. Mój ojciec powiedział wtedy krótko: „Koń jest z powrotem, nic mu się nie stało, więc i sprawy nie ma”. Więcej o historii „porwanego” konia dowiedziałam się od znajomych żołnierzy, którzy w opowiadaniu byli bardziej wylewni.

Z dniem ogłoszenia stanu wojennego, ogłoszono mobilizację. Do służby w WOP powołano rezerwistów strefy nadgranicznej, a ci służbę traktowali z lekka, przynajmniej niektórzy. Tak było z dwoma „gagatkami”, których zmęczyła wielogodzinna służba na mrozie i postanowili odpocząć i rozgrzać się alkoholem. Po takiej rozgrzewce, nogi były słabe, no i droga daleka, w głowie pewien luz i pomysł na głupotę. Klacz wprawdzie była potężna, rasy ciężkiej, ale na dwóch jeźdźców? Kiedy przyjechali na strażnicę konno, dowódca zobaczywszy ich, o mało nie dostał zawału. Ponoć różnie z żołnierzami bywało, różnie wracali, ale żeby na koniu tego jeszcze nie było. Nie zabrakło i żołnierzy rozsądnych, którzy od razu wiedzieli, jak zaopiekować się koniem i jak oddać z powrotem.

Tak to z czasem zabawna historia z „porwanym” koniem stała się anegdotą i przewijała się przez kolejne „fale” żołnierzy.

I koń by się uśmiał, gdyby jeszcze żył.

u

- reklama -

9 KOMENTARZE

  1. dzisiaj mam 33 lata i opowiadajac mojej mlodszej siostrze ,jak bylo w latach 80-tych, kiedy mieszkalam na mazurach, wszystko bylo na kartki, a po pralke automatyczna stalo sie w kolejce przez kilka dni i nocy, na zmiane z cala rodzina, zwijamy sie ze smiechu, bo byly i momenty smieszne, ale wtedy majac lat 8 i widzac, jak mama pakuje i zawija w koc naj potrzebniejsze rzeczy, sama nie spi ,a nam kaze przez kilka nocy spac,w ubraniu ,aby byc gotowym do „drogi”, naprawde nie bylo do smiechu.

  2. troszeczkę nazmyslałas ale dobrze się to czyta i moze byc ,poza tym ,ze mija się z prawdą ,tak wycisnąc to pozostanie tylko Stan Wojenny i brak Teleranka,oraz elementarny brak wiedzy na temat STANU W.

  3. W Raciborzu w stanie wojennym nic się nie działo specjalnego. Miasto zawsze było ospałe, bez empatii dla innych ruchów społecznych. Taka sobie prowincjonalna „wiocha społeczna”. Na koniu do dzisiaj jeżdżą gospodarze miasta szukając możliwości przejścia z okresu feudalnego do postindustrialnego. Isnieje w mieście bardzo silny „patriotyzm stanowisk”, tak muszę to nazwać. Brak postaw heroicznych, tylko cynizm, cynizm w działaniach i myśleniu.

KOMENTARZE

Proszę wpisać swój komentarz!
zapoznałem się z regulaminem
Proszę podać swoje imię tutaj