Z Marią Zahradníčkovą, żoną poety Jana Zahradníčka, rozmawia Miloš Doležal.
Dorastała Pani we wsi Uhřínov niedaleko Wielkiego Międzyrzecza na Wyżynie Czesko-Morawskiej. Jak Pani wspomina swoją rodzinną wieś?
To była inna wieś niż dzisiaj. Dziś nie ma tam ani jednej gęsi, ani jednej krowy, więc nie jest to już właściwie wioska, tylko na wpół miasto. Pochodzę z rolniczego rodu i dlatego komuniści kazali nam się stamtąd wyprowadzić. W pięćdziesiątym drugim, na świętego Wacława… Nasz dawny majątek znajduje się przy ryneczku i liczy sobie 300 lat. Tam dorastałam. Urodziłam się w dziewiętnastym roku, w styczniu, kiedy tatuś wrócił z niewoli rosyjskiej. Było nas pięć dziewcząt i dwóch chłopców. Dwóch pozostałych zmarło. Mama rodziła dziewięć razy. Powinni jej dać za to medal, a zamiast tego zmusili ją do przeprowadzki, kiedy owdowiała i została sama z dziećmi. Musiałam się oczywiście troszczyć o swoje rodzeństwo. W dzieciństwie pasaliśmy gęsi i krowy, boso na łąkach nad Uhřínovem. Pięknie tam było. Nawet Jakub Deml mówił, że w Uhřínovie jest piękniej niż w Tasovie. Bardzo to sobie cenię, bo wiem, że o Tasovie nie pozwolił powiedzieć złego słowa. W pobliżu Uhřínova są tak cudowne doliny, że poeci chodzili tam myć nogi. Kiedyś, będąc jeszcze dziewczynami, poszłyśmy wiązać owies i zobaczyłyśmy, że na wierzbach wiszą kurtki. Przestraszyłyśmy się i bałyśmy się w ogóle wejść na łąkę. A tam właśnie panowie z probostwa hartowali sobie nogi – Jan Dokulil, Jan Zahradníček i Jan Čep.
(…)
/Artykuł zaczerpnięty z 6 Almanachu Prowincjonalnego/
Zobacz cały wywiad z Marią Zahradníčkovą "Rąbałam drwa, gdy otworzyła się furtka… " w 6 Almanachu Prowincjonalnym.