Raciborscy policjanci schwytali podpalacza z Bieńkowic. 23-latek, mieszkaniec powiatu raciborskiego, przyznał się do dwóch pożarów.
W Bieńkowicach, maleńkiej wsi pod Raciborzem w ostatnich tygodniach paliło się aż cztery razy. Zrozpaczeni mieszkańcy zorganizowali nocne patrole. – Nie dziwię się, w końcu tu chodzi o ich mienie, majątek, a nawet życie! – mówi zastępca komendanta raciborskiej straży pożarnej Jan Pawnik.
Mężczyźnie, ujętemu 22 lutego, przedstawiono już zarzuty. Grozi mu do 5 lat więzienia. Dowiedzieliśmy się nieoficjalnie, że jest członkiem tamtejszej Ochotniczej Straży Pożarnej, synem urzędnika gminy i nauczycielki z Krzyżanowic. – Ostatni pożar wybuchł około godz 4.20. To bardzo ciekawe, bo patrole mieszkańców kończą się o 4.00. Może podpalacz brał w nich udział? A na pewno dokładnie wiedział kiedy uderzyć – mówi Pawnik.
Zatrzymany nie jest w stanie odpowiedzieć na pytanie dlaczego podkładał ogień. Policja nie chce mówić o szczegółach, bo jak twierdzi, „sprawa jest rozwojowa”. – Schwytany przyznał się tylko do dwóch podpaleń. Było ich cztery – mówi Joanna Rudnicka z raciborskiej policji. Funkcjonariusze sprawdzają, czy mężczyzna miał związek z dwoma pozostałymi zdarzeniami, czy w sprawę zamieszane są także inne osoby.
Dlatego, mimo iż podpalacz został ujęty, bieńkowiczanie nadal nie śpią spokojnie. Mężczyzny nie aresztowano. – Przestępstwo nie nosi przesłanek, które umożliwiłyby wystąpienie o tymczasowe aresztowanie. Nie robi się tego w przypadku, gdy wchodzi w grę kara pozbawienia wolności poniżej 8 lat – wyjaśnia Rudnicka.
We wsi mówi się, że chłopak się przyznał, bo ktoś na niego naciskał. – Postraszyli go, prawda może być zupełnie inna – mówi jeden z mieszkańców. Nie chce podać nazwiska w obawie przed zemstą podpalacza.
Społeczne patrole nadal pilnują gospodarstw. – To bardzo śliska sprawa. Elementy całej sprawy nie układają mi się w całość. O podpaleniach informował mnie osobiście właśnie zatrzymany. W jednym przypadku, wiem, że nie było go akurat we wsi… – snuje domysły sołtys Bieńkowic Marek Piechaczek.
Przypomnijmy. Pierwszy pożar wybuchł w sobotę, 26 stycznia. Spłonęła stodoła przy ul. Szkolnej. Scenariusz powtórzył się potem jeszcze dwa razy i to na tej samej ulicy. – Nie można było mówić o przypadku – stwierdza Jan Pawnik.
Największe straty, sięgające 60 tys zł, spowodował drugi pożar, gdy spłonęła stodoła państwa Janików. – Szczęście, że straż tak szybko przyjechała, bo jak pomyślę, że ogień mógłby wejść o mieszkania… – martwi się Weronika Janik. – Dla mnie to niepojęte, że ludzie są zdolni to takich czynów, a tu się okazało, że rodziną podejrzanego są nasi dobrzy znajomi. Jesteśmy zszokowani. Nie rozumiem jak rodzice mogą go jeszcze bronić, próbując z nas robić głupców! Mam nadzieję, że urzędnicze stanowisko ojca nie wpłynie na finał sprawy… – nie ukrywa zdenerwowania kobieta.
Koszmar przeżyli także państwo Grzybkowie. – Ogień zauważyła córka. Szybko nas obudziła, a wszystko zajęło się w sekundę. Bałam się, że spłonie nie tylko stodoła, ale cały dom! – denerwuje się Anna Grzybek, właścicielka gospodarstwa.
Mieszkańcy do dziś pamiętają o podobnej sprawie sprzed lat, kiedy we wsi również grasował seryjny podpalacz. – Okazał się nim jeden ze strażaków OSP. Skazano go wtedy na 5 lat. Teraz nasze podejrzenia padły właśnie na niego, ale po sprawdzeniu, okazało się, że to jednak nie on – mówi Marek Piechaczek.
W ciągu ostatnich tygodni bieńkowiccy gospodarze stracili głównie słomę, zboże, sprzęt rolniczy. Straty oszacowano w sumie na 150 tys zł. Ludzie są przerażeni.– Ja już niczego nie chcę, tylko żeby ten koszmar w końcu się skończył… – kończy Weronika Janik.
/SaM, fot. Joanna Reichel/
/artykuł zaczerpnięto z "Gazeta-Informator Raciborski" luty 2008, nr 26(36)/
Czytaj także Kolejny pożar w Bieńkowicach, Podpalacz w Bieńkowicach?, Bieńkowice: Spłonęła stodoła.