Taka maksyma przyświecała urzędnikom odpowiedzialnym w magistracie za środowisko. Chodzi o to, by na podstawie próbek popiołu z przydomowych kotłowni określać czym się w nich pali. I karać trucicieli.
Zgodnie z tym co mówią władze, miasto nie ma wielu narzędzi by kontrolować czym mieszkańcy palą u siebie w piecach. Czy jest to węgiel, styropian czy stare opony, wejście na posesję i sprawdzenie jest praktycznie niewykonalne. A stan powietrza wciąż pozostawia wiele do życzenia. Zwłaszcza w okresie jesienno-zimowym zdarzają się dni, gdy na ulicach ciężko oddychać, a atmosfera przypomina krajobraz z filmu o tematyce post-nuklearnej.
Skoro kontrola kominów i palenisk stanowi problem nie do pokonania, w urzędzie miasta wpadli na pomysł, by dowodów na spalanie toksycznych paliw szukać w odpadzie pozostającym po spalaniu. Jak poinformowała członków komisji gospodarki miejskiej Zdzisława Sośnierz, naczelniczka Wydziału Ochrony Środowiska i Rolnictwa, podległa jej komórka zrobiła rozeznanie, czy popiół może stanowić niezbity dowód. Niestety, instytut z Zabrza i krakowskie laboratorium do których wystąpiono o ekspertyzę, wykluczyły taką możliwość.
– Nie ma jednoznacznych dokumentów na to, że to co zostało w popiele, nie mogło być paliwem. W sądzie przegramy każde odwołanie od mandatu nałożonego na tej podstawie – podsumowała Z. Sośnierz.
/ps/