Wolontariusz to ktoś wykonujący pracę wolontariacką. Wolontariacką, czyli dobrowolną. Dobrowolną, czyli taką, która wynika z jego własnej nieprzymuszonej woli. Na ogół z dobrej woli. Czy jednak zawsze?
Powodów do zdecydowania się na wolontariat prawdopodobnie można by znaleźć tyle, co samych decydujących się na taką formę… no właśnie – formę czego? Pomocy? Pracy? Podróży? Spędzenia wolnego czasu? Źródła ciekawych historii dla potomnych? Jedni zostają wolontariuszami, by wydostać się z małego miasteczka rodzinnego, drudzy – by poznać życie na wsi. Część, by uciec od dorosłości, gros – by zdobyć cenne doświadczenie przed rozpoczęciem drogi zawodowej. Spore grono, by przekazać swoje umiejętności i wiedzę, duża grupa – by nauczyć się czegoś nowego. Niezależnie od głównej motywacji do wolontariackiej aktywności, osoby udzielające się w ten sposób łączy na ogół nadrzędna wobec reszty motywacja – chęć czynienia dobra.
Określani ambitnymi, empatycznymi i wrażliwymi na ludzką krzywdę, wyrabiają paszport i zdają egzaminy na studiach w przedterminach, by, kiedy reszta rówieśników w ramach wakacji już od lipca byczyć się będzie na plażach słonecznej Hiszpanii czy drinkować w Chorwacji, spakować menażkę, butelkę z filtrem do wody oraz termiczny śpiwór w sfatygowany plecak i z książeczką szczepień pod pachą wyruszyć do Kambodży pocieszać smutne sierotki, Chin – uczyć angielskiego wiejskie dzieci czy Afryki – budować szkoły dla lokalnej ludności. Wszystko po to, by nadać życiu sens.
Nie zawsze, jednak wystarczająco często, by uznać to za swego rodzaju regułę, osoby wyjeżdżające na zagraniczne wolontariaty to zagubiona w dostatkach współczesnego świata młodzież czy rozczarowane swoim dotychczasowym życiem osoby w wieku średnim. Chcąc od życia więcej niż codziennej pracy na etat i weekendowego wypadu do kina, marząc o wyrwaniu się z pędzącej machiny konsumpcjonizmu i wykańczającej gonitwy za statusem społecznym, świadomie decydują się na rolę outsidera i, przybierając maskę społecznika, decydują się na krok w kierunku przeciwnym do tego, który obrała reszta rodziny, przyjaciół i kolegów z dotychczasowej pracy. Oni, wykazując się heroizmem, zrezygnują z wyścigu szczurów. Oni będą zbawiać świat.
Ten świat jednak, który będą zbawiać, nie zawsze potrzebuje ich pomocy. Pomoc, którą będą nieść, nie zawsze będzie dobra. Nie zawsze, jednak wystarczająco często, by uznać to za swego rodzaju przerażającą tendencję, sierotki w Kambodży mają co najmniej jednego rodzica, który jest w stanie zająć się swoją pociechą, jednak za oddanie jej do sierocińca dostanie okrągłą sumkę, która będzie niewielkim wydatkiem dla organizacji pobierającej słone opłaty za wolontariat chętnych na wielką przygodę. Nie zawsze, jednak wystarczająco często, by zwrócić na to szczególną uwagę, traktowani jak atrakcja biali studenci przyjeżdżający do Chin uczyć angielskiego, mimo braku kwalifikacji, obejmują stanowisko nauczyciela, które mógłby otrzymać od lat kształcący się w tym kierunku autochton. Nie zawsze, jednak wystarczająco często, by się nad tym zastanowić, niepracujące nigdy wcześniej fizycznie osoby w średnim wieku, porywając się na budowę szkoły w Afryce, stawiać ją będą dłużej i mniej efektywnie, korzystając z droższych technologii niż lokalna ludność, której nikt nie da się wykazać tylko dlatego, że nie ma dyplomu ukończenia studiów wyższych. Nie zawsze, jednak wystarczająco często, by przed tym przestrzegać – kierujący się dobrymi chęciami wolontariusze, chcąc połączyć przygodę życia z niesieniem pomocy, wyrządzają więcej szkody niż wymiernego pożytku. To, w czym biorą udział, to „wolnoturystyka”. To nie wolontariat.
Tymczasem, kiedy jedni wrzucają selfie z rejsu wokół Majorki, a drudzy – zdjęcia wychudzonych dzieci z Burundi, w każdym polskim mieście, na każdej polskiej wsi na pomoc czeka przynajmniej jedna osoba. Osiemdziesięcioletni dziadek, który nie ma jak wyjść na spacer, bo mieszka na trzecim piętrze budynku bez windy. Trzydziestoletnia samotna matka, która po kilku latach wieczorówki nie podejdzie do matury, bo nie ma z kim zostawić płaczącego dziecka na czas egzaminów. Ambitny dwunastolatek, który nigdy nie spełni marzenia o nauce francuskiego, bo jego rodziców nie stać na prywatne korepetycje. Ci potrzebujący nie noszą orientalnych imion, nie jedzą pałeczkami, nie tańczą w nadziei na deszcz – prawdopodobnie kiepsko wychodzą na zdjęciach. Mieszkają w blokach takich jak Twój, mówią tym samym językiem, co Ty. Cotygodniowych wizyt u nich pewnie nie wpiszesz sobie do CV, pewnie nie poznasz dzięki nim hipisów z całego świata, podróży PKS-em do ich miejscowości nie nazwiesz pewnie przygodą życia. Jednak tę aktywność będziesz mógł nazwać wolontariatem. Wolontariatem, a nie zwiedzaniem trzeciego świata, poznawaniem nowych miejsc, zdobywaniem doświadczenia. Wolontariatem, czyli nadawaniem sensu życiu nie swojemu, a innej osoby, robieniem czegoś dobrego nie dla siebie, a dla innych. Innych wśród nas – tych naprawdę potrzebujących.
Anna Burek