Zmarła Maria Pytlik

Zmarła Maria Pytlik

24 marca 2018 roku odeszła Maria Anna Pytlik, emerytowana wychowawczyni i kierowniczka internatu raciborskiego „Mechanika”. Poświęciła szkole większość swojego życia. Razem z mężem, Pawłem, tworzyła historię internatu „Mechanika”. Po śmierci męża przejęła na wiele lat funkcję kierownika internatu (1950 – 1974). Jako opiekunka młodzieży dbała o rozwój kulturalny wychowanków, była dla nich prawdziwym oparciem. Mimo upływu lat wciąż jest mile wspominana przez absolwentów. Po zakończeniu pracy zawodowej przeprowadziła się do Warszawy.

- reklama -

W celu przybliżenia sylwetki Pani Marii, zamieszczamy wspomnienia napisane przez Nią w 2007 roku z okazji 60-lecia ”Mechanika”:

Racibórz 1948

Przyjechaliśmy do Raciborza w 1948 roku. Mąż rozpoczął pracę 1 września 1948 w ówczesnym Gimnazjum Cukrownictwa jako kierownik internatu. Ja byłam wolontariuszką do września 1950 roku, kiedy to zostałam etatowym pracownikiem gimnazjum, na stanowisku Kierownika Świetlicy Szkolnej i wychowawcy internatu. Pracowałam więc u męża – kierownika.

Czasy były i radosne, i smutne. Więcej było jednak tych radosnych. Internat mieścił się przy ul. Wojska Polskiego. Wyposażenie było bardzo mizerne i pochodziło z demobilu: żelazne łóżka, sienniki wypchane słomą, na stołówce stoły i ławy. Cieniutkie, lichutkie wojskowe koce, ale były. Podłogi czarne ropowane (myte i zaciągane ropą). W powietrzu unosił się zapach traktorów. Miałam 28 lat. Niejednokrotnie wychowankowie byli starsi ode mnie, bo ich najlepsze lata przypadły na partyzantkę lub wojsko. Nadszedł jednak czas, że Ministerstwo Przemysłu Rolnego i Spożywczego, któremu podlegało nasze gimnazjum, zaczęło przyznawać środki na lepsze wyposażenie.

Szkoła mieściła się, czekając na swój budynek, przez pewien czas na III piętrze Technikum Budowlanego. Budynek przy ul. Fornalskiej (po byłej szkole ewangelickiej), do którego przeprowadziła się szkoła, został w całości odgruzowany i przygotowany do odbudowy przez młodzież z internatu. Wychowankowie internatu zawsze mieli więcej zajęć od innych, którzy dochodzili lub dojeżdżali do szkoły, bo zawsze byli pod ręką. Po lekcjach razem z kierownikiem uczniowie wymaszerowywali do pracy. Budynek w połowie zrujnowany bombą i spalony miał być nasz. I liczyło się tylko to. Nikt nie protestował, nikt nie był zmuszany do pracy, nikt nie oglądał się na innych. Wszyscy robili to dla siebie i to było najważniejsze. Pomimo dużej ilości zajęć, marnych warunków mieszkaniowych, młodzież była radosna, pałała chęcią stworzenia czegoś. Ciekawa jestem, czy w obecnych czasach, udałoby się wykrzesać z młodych ludzi tyle entuzjazmu i chęci działania?

Polska, po wojnie zwana PRL-em, odbudowywała się i stała się rzeczywistością, nieakceptowaną przez niektórych obecnych dyżurnych historyków. Młodzieży było coraz więcej. Internat się rozrastał. Powstały „filie” na ul. Staszica i Fornalskiej. Po odbudowie budynku na III piętrze był internat, pozostałe pomieszczenia to klasy szkolne, a na parterze była stołówka. Młodzież (bo takie były czasy) należała prawie w całości do ZMP. W dużej bramie budynku przy Wojska Polskiego codziennie rano i wieczorem odbywały się apele. Śpiewany był hymn ZMP, czytana prasówka. Wszyscy ubrani byli w stroje organizacyjne. Czy to było dobre? Nie będę oceniać. Młodzież była bardzo zdyscyplinowana, najstarsi pilnowali porządku, wszyscy byli bardzo chętni do pomocy czy działalności społecznej, tak niemodnej obecnie.

Przez ówczesne władze była prowadzona akcja „Łączności miasta ze wsią”. Kto się tym zajmował? Oczywiście młodzież z internatu, bo była pod ręką. W tamtych czasach internat był koedukacyjny. Powstał więc zespół pieśni i tańca, ze specjalizacją: ludowe tańce śląskie. Jeździliśmy z występami po całym powiecie raciborskim, a najczęściej do PGR Rudnik. Były występy taneczne, śpiewy chóru, a na końcu potańcówka i przyjęcie dla młodzieży. Przy kłopotach aprowizacyjnych stołówki, element ten miał kapitalne znaczenie. W nagrodę za dobry poziom, nasz zespół został zaproszony na występy do Warszawy. Ale to było dla wszystkich przeżycie! Zwiedzaliśmy odbudowywaną Warszawę i jeszcze przywieźliśmy nagrody. Z tego okresu szczególnie utrwalił mi się w pamięci jeden z wychowanków. Dobrowolski. Grał na akordeonie jako akompaniator w zespole i chórze, a potańcówka bez Dobrowolskiego nie doszłaby do skutku. Co ciekawe, był też organistą. Chłopisko zwaliste, małomówne, ale grał pięknie!

Chwile smutne i złe to moje wizyty i „spowiedzi” w UB. Byli w szkole pracownicy, którzy uprawiali proceder donoszenia, między innymi i na mnie. Tłumaczyłam się z tego, że młodzież u mnie w domu podobno słucha Radia Wolna Europa, a to znowu z tego, że podobno prowadzam wychowanków do kościoła w niedzielę i tym podobnych zarzutów. Gdyby to nie było tragiczne, brzmiałoby teraz śmieszne, ale w tamtych czasach do śmiechu mi nie było. Na jesieni 52 roku mąż na podstawie donosów znanych nam osób został aresztowany. Siedział w śledztwie, wypuszczono go, ale nie wrócił do szkoły. Wówczas chyba od 1.01.53 przyszedł na kierownika internatu, zaangażowany przez ówczesnego dyrektora, Hozumbek.

Po śmierci Stalina w marcu 53 był taki przypadek, że jeden z uczniów, nazywał się Wyrobek, zniszczył portrety Stalina i innych przywódców, wiszące w świetlicy przy Wojska Polskiego. Otworzył drzwi wytrychem w nocy. Najbardziej podejrzaną dla UB byłam ja. Przesłuchania trwały parę tygodni, czasami po dwa, trzy razy dziennie. Nie byłam jednak zatrzymana. UB wmawiało mi, że to ja dałam klucze od świetlicy i byłam w zmowie z uczniem. Został aresztowany i słuch o nim zaginął. Po tych przejściach dla mnie też nie było już miejsca w tej szkole i rok szkolny 53/54 spędziłam w Technikum Ekonomicznym. Wróciłam z mężem do „Mechanika” w 54 roku po zmianie dyrektora, gdy został nim Pan Polański.

Uczniów też obowiązywały wtedy ograniczenia. W czasach UB (później po 56 roku już nie) w sposób szczególny była rozumiana wolność jednostki. Zajęcia musiały być tak organizowane, aby właśnie młodzież nie miała czasu i ochoty, by pójść np. do kościoła. Nikt nikomu tego nie zabraniał oficjalnie, internat przecież nie był aresztem.

Proszę pamiętać o tym, że były to inne czasy. Młodzież chciała się uczyć, chciała działać społecznie. Była to inna młodzież i dzisiejszej miarki nie da się do niej przyłożyć. Jak wyglądała nauka własna w internacie? Trwała od 16–tej, wszyscy siedzieli i uczyli się do kolacji. Po kolacji były zajęcia świetlicowe, telewizja, mecze, ale nikt nie wychodził, kiedy chciał i przychodził, kiedy chciał. Jak uczeń miał dwóje to nawet nie jechał w sobotę do rodziców, tylko się uczył. Jako, że w sobotę były lekcje, to po lekcjach mógł pojechać do domu, też po zapisaniu się na wyjazd, co było związane ze stołówką, ale także z odpowiedzialnością kierownika i wychowawców za uczniów. Wolny czas miał wychowanek po szkole i od obiadu do 16-tej. Nikt jednak nie narzekał, nie było wtedy dyslektyków, nadpobudliwych, nieprzystosowanych i chowanych bezstresowo.

Gdy uczniowie przychodzili do I klasy, zaczynaliśmy z mężem „pracę od podstaw”. Od nauki mycia zębów, zachowania się przy stole, jedzenia sztućcami itp. I tu znów przypominam, proszę pamiętać, to były inne czasy. Komputera jeszcze nikt nie wymyślił, a pierwszy telewizor w internacie pojawił się chyba w 1959 roku.

Największym moim sukcesem jest to, że zawsze znalazłam wspólny język z młodzieżą. Ale i mój wkład pracy był doceniany przez wychowanków i ich rodziców, no i kolegów. A teraz emerytura, oglądanie pożółkłych fotografii i wspominki, szczególnie miłe, kiedy na Dzień Nauczyciela (po staremu) od kilkudziesięciu lat dostaję dowody pamięci od zmieniających się Dyrekcji mojej Szkoły. Szczególnie cenne dla… emeryta.

Maria Pytlik, Warszawa, maj 2007

/z jubileuszowej publikacji „60 LAT RACIBORSKIEGO MECHANIKA”/

źródło: mechanik.rac.pl

publ. /ps/

- reklama -

KOMENTARZE

Proszę wpisać swój komentarz!
zapoznałem się z regulaminem
Proszę podać swoje imię tutaj