Zakażenie wariantem Delta jest nie do odróżnienia od przeziębienia czy grypy żołądkowej. – Teoretycznie powinniśmy więc każdego pacjenta z katarem czy biegunką kierować na badanie w kierunku SARS-CoV-2. Jest to po prostu niewykonalne – mówi lek. Łukasz Durajski.
Światowa Organizacja Zdrowia przypuszcza, że jesienią wśród zakażeń będą dominować te spowodowane wariantem Delta. Jak wynika z badań, transmisyjność tej mutacji jest większa o 64% od poprzednio dominujących wariantów, natomiast ryzyko hospitalizacji zakażonych jest 2,5 razy większe. Największym problemem są jednak oznaki infekcji – w ostatnich miesiącach u osób zakażonych koronawirusem zaczęły dominować inne niż wcześniej. Najczęściej zgłaszane są katar oraz ból głowy i gardła. Z kolei z doniesień z Indii wynika, że pacjenci zakażeni Deltą często zgłaszają objawy od strony układu pokarmowego – biegunkę, ból brzucha oraz nudności. To wszystko sprawia, że COVID-19 staje się w zasadzie nie do odróżnienia od zwykłych infekcji przeziębieniowych czy grypy żołądkowej.
– Paradoksalnie na początku pandemii bardzo ułatwiała nam pracę częsta utrata węchu i smaku u pacjentów z COVID-19. Teraz wszystko wskazuje, że przy wariancie Delta nie ma żadnych charakterystycznych objawów. Oznacza to, że niemal każdy pacjent, który będzie przychodził do gabinetu POZ, może mieć COVID-19. Teoretycznie powinniśmy więc każdego pacjenta z katarem czy biegunką kierować na badanie w kierunku SARS-CoV-2. Jest to po prostu niewykonalne. Nie chcę nawet sobie wyobrażać, jakie awantury będą się działy – mówi lek. Łukasz Durajski, pediatra i lekarz medycyny podróży.
Zdaniem eksperta lekarzom pozostanie intuicja i doświadczenie z poprzednich fal pandemii. – Niestety jest to wszystko obarczone dużym ryzykiem błędu. Część pacjentów będzie więc pozostawała w domach, a ponieważ wirus na początku może się objawiać łagodnie, a potem przybrać agresywną formę, ich szanse na skuteczne leczenie będą maleć. Zwłaszcza jeśli dojdzie do dużej liczby zakażeń – podkreśla lek. Łukasz Durajski.
Dr Michał Domaszewski, lekarz rodzinny i autor bloga „Doktor Michał” mówi, że armagedon w przychodniach POZ to właściwie norma. – Zawsze dowiadujemy się o wszystkim jako ostatni. Teraz też nie wiadomo, czy Ministerstwo Zdrowia robi jakieś przygotowania do jesieni. Ja do tej pory nie dostałem w związku z Deltą żadnych zaleceń dotyczących diagnostyki zakażonych – komentuje. – Mam wrażenie, że od kiedy liczby zakażeń spadły, wszyscy przestali się przejmować COVID-em, co jest bardzo krótkowzroczne. Jeśli nie zaszczepimy przynajmniej połowy społeczeństwa, czeka nas powtórka z poprzednich fal epidemii, czyli przepełnione szpitale i chorzy, którzy umierają w domach. To jest prawdziwy dramat – podkreśla.
– Wysyłanie każdego pacjenta z biegunką czy kaszlem na test PCR jest według mnie po prostu nierealne. Po pierwsze na wynik trzeba będzie czekać kilka dni, a oprócz tego dla lekarzy oznacza to stratę masy czasu przy logowaniu do systemu i wypełnianiu wszystkich wymaganych informacji – wyjaśnia.
Wcześniej przychodnie POZ dostały od Ministerstwa Zdrowia szybkie testy antygenowe. – Nie były one doskonałe, bo nie u wszystkich pacjentów wykrywały COVID-19, ale przynajmniej z grubsza mogliśmy sprawdzić, czy ktoś jest zakażony. Wystarczyło skierować pacjenta do gabinetu zabiegowego, gdzie pielęgniarka pobierała wymaz. Wynik był gotowy w 5 minut – opowiada dr Domaszewski. Problem jednak polega na tym, że na jedną przychodnię przypadało tylko kilkaset testów. W ciągu miesiąca były więc w całości wykorzystane. – Teraz nie wiemy, czy dostaniemy te testy na jesień i czy w ogóle będą one wykrywać zakażenie nową mutacją. Jesień jest dla nas jedną wielką niewiadomą. Marzę tylko o tym, żeby Polacy się szczepili przeciw COVID-19, bo tylko tak unikniemy kolejnej lawiny zgonów – podkreśla dr Michał Domaszewski.
oprac. /kp/